Gdy wieczór, machnąwszy ręką na pożegnanie słońca dopada wreszcie każdego z nas, tkwimy sobie we własnych wyobrażeniach czasu i przestrzeni. Nadchodzi Noc, ta z dawien dawna nieodgadniona i wręcz tajemnicza pora tęsknot, obaw i dziecięcych strachów. Nadchodzi z wolna… choć trzeba przyznać, że jej obraz ucywilizował się nam dziś mocno we wcieleniach wielkich miast, zakładając maskę i fartuszek poprawnej politycznie piastunki odpoczynku i wytchnienia. I tak schyłek dnia za sprawą szumu centrów handlowych, stroboskopowego błyskania cywilizacyjnych zabawek i jęku klaksonów niweluje dawne cienie i lęki obrazem przyjaznej, acz pozbawionej emocji pory odpoczynku, którą chronią strażnicy naszego złudnego bezpieczeństwa.
Dzięki temu, w blasku sodowych lamp wdzierających się przez zasłonięte rolety nie dostrzeżemy już przetaczającej się przez mrok ciemnej sierści dawnych widm i strachów. Tamten świat jeszcze gdzieś kryje się za oknem, trwając bliżej lub dalej, w swoistym zawieszeniu. Ale tu, obok, na asfaltowych ulicach mrok i tajemniczość rozpraszają ekrany smartfonów, liczących dystanse przebieganych kilometrów. O tak, dawny podział na dzień i noc zamiera gwałtowniej, aniżeli pozostawiony na skraju pustyni kwiat oczekujący na deszcz. Oto czym jest dla nas nasza cywilizacyjna Noc. To nie samotny lot ćmy, krzyk nocnego łowcy czy szuranie stóp jeża. Nie jest nią szum drzew, ani plusk fal na jeziorze. Nie obrazuje jej cisza spadających Perseid, ani bezkres gwieździstego nieba. Już nie.
I tak tajemniczość, ba, wyjątkowość nocnych chwil zepchnęliśmy poza nawias naszych mieszkań i osiedli. Bezpieczeństwo jawi się nam niebieską poświatą telewizorów, szumem wentylatora chłodzącego procesor i … taką samą paletą barw i szeptów, która dochodzi do nas zza ściany, z podobnego lokum zajmowanego przez sąsiadów. Ciepły blask ledowych lamp, wkomponowanych zmyślnie w oznaczonym ciepłymi kapciami szlak od kuchni, wiodących przez salon ku sypialni sugeruje, że kolejny wieczór będzie miał smak już raz wypitego wina. Albo zapach znanej róży, dosychającej w wazonie na kominku. Brzmienie muzyki, wpisującej się w naszą codzienność łagodnością nut sprokurowanych na potrzeby czasu zastygłego w fotografii.
Oto zatem nadciąga nasza cywilizacyjna noc. Przepełniona melancholią technologicznych zabawek czuwających nad jakością naszego snu. Ubraliśmy się w jej wszechogarniające bezpieczeństwo, bo tak winno wyglądać to wyglądać na początku dwudziestego pierwszego stulecia. Wybieramy dotykiem palca na ekranie interesujące nas emocje, pozostałe spychając poza nawias społecznościowego nieistnienia. Nasze strachy? Ależ owszem, istnieją, ale ich kształt zmienił się na zawsze. Jak my.
Cóż zrobić? Nic. Po co cokolwiek robić, skoro niczego to nie zmieni? Wybierzmy sen, bo ten jest jak poezja…
I stand amid the roar
Of a surf-tormented shore,
And I hold within my hand
Grains of the golden sand —
How few! yet how they creep
Through my fingers to the deep,
While I weep — while I weep!
O God! Can I not grasp
Them with a tighter clasp?
O God! can I not save
One from the pitiless wave?
Is all that we see or seem
But a dream within a dream?
...
Genialny album. Ale Max nie nagrywa innych…