Skąd – dokąd? Dlaczego – po co? Pytania i… pytania, wszystko to zwiewne i nie potrzebujące odpowiedzi. Wtłoczone w oczekiwania jakich pełno w otaczającym nas świecie. Zatem? Co sprawia, że ocena widniejąca przy tym albumie jest tak wysoka? Skoro tak oczywiste są wszystkie sprokurowane na użytek Carrie & Lowell dźwięki? A po co nam takie odpowiedzi? Czy coś musi uzasadniać piękno, które po prostu JEST? Tę subtelność uśmiechającą się do nas z każdej nuty? Pojedynczych dźwięków strun, trącanych palcami gitarzysty tak od niechcenia, jakby bał się obudzić sąsiadów?
Album Sufjana Stevensa kręci się ostatnio na talerzu gramofonu nieprzerwanie. Gdy siadam do komputera jakoś tak samoistnie spycha luterańskie msze Bacha na krawędź zapomnienia, swoim brakiem nachalności wpasowując się perfekcyjnie w upalne godziny dnia i nocy. Gitary sobie plumkają, klawisze gdzieś tam pobrzmiewają w tle, a wokale – jak to zwykle bywa w takiej muzyce – nie podnoszą się powyżej pewnych rejestrów, lekce – sobie – ważąc dominację zgiełku we współczesnym świecie. Nic dziwnego, wszak ten album to muzyka popołudniowej celebry, zamyślonej i zupełnie nigdzie nie spieszącej się rzeczywistości. Pasuje do niej kawa, jak ktoś nie pija – to owszem i herbata. Ale takie umiłowanie spokoju dobrze też będzie się czuć ze schłodzoną butelką prosecco, czy jak kto woli – zacną butelczyną zimnego piwa. Oczywiście można też usiąść sobie ze szklanką wody, choć… jeśli ktoś bardzo nie chce nic innego a wodę musi. Bo Carrie & Lowell to dźwięki zdecydowanie zbyt delikatne, by wyczyniać przy nich jakieś hołubce albo swawole. Bliżej im do harmonii Paula Simona i Arta Garfunkela, aniżeli do błyskających stroboskopów Gorączki Sobotniej Nocy. I dobrze, bo muzyczne konotacje tej płyty zdecydowanie zachęcają do pozostawania poważnym. Świetne, subtelne teksty, opowiadające o historiach bliskich artyście, delikatna i wyważona produkcja, znakomicie dobrane brzmienie głosów i instrumentów – to wszystko składa się na obraz albumu wręcz idealnego.
Carrie & Lowell nie zawiedzie entuzjastów muzyki Bona Ivera czy Kings of Convenience. Tak – tędy wiedzie ścieżka. Fanów samego Stevensa zdecydowanie nie muszę przekonywać – oni ten album kochają od pierwszej do ostatniej nuty.