Gdybym nie czytał zapowiedzi tego albumu pomyślałbym, patrząc na nieco odjechaną okładkę, że kapela para się jakimś psychodelicznym, space rockowym graniem z okolic Ozric Tentacles. Ale tak nie jest, bo krakowianie z Sadman Institute bawią się w zupełnie inne dźwięki.
To ich debiut, choć istnieją już dziesięć lat. Zaczynali ponoć od grania coverów Porcupine Tree, Anathemy i Megadeth. Mają na swoim koncie między innymi wydaną w 2010 roku własnym sumptem 25 - minutową EP-kę Mathematical Transfusion i całkiem sporo koncertów. Jednak dopiero co opublikowany przez krakowską wytwórnię Lynx Music Revival jest ich pierwszym, w pełni profesjonalnym wydawniczym krokiem.
Materiał zamieszczony na płycie mieści się „winylowych” trzech kwadransach (i to jego zaleta, bo na dłuższą metę nie nuży) i zawiera tylko sześć kompozycji opowiadających, jak piszą muzycy: o trudnej relacji z pełną kontrastów współczesnością. O miłości i samotności, pragnieniu powrotu do natury i pogoni za tym, co nowe, szaleństwie wojny i trudach powolnego budowania własnego szczęścia - o podróży w głąb siebie.
A jak jest z muzyką? Sami wpisują się w nurt progresywnego metalu, to jednak zbyt spora droga na skróty. Bo stylistycznie daleko im na przykład do takich klasyków nurtu, jak Dream Theater. Kompozycje, choć wielowątkowe i różnorodne rytmicznie, nie epatują szybkimi tempami. Muzycy stawiają raczej na klimat, niż techniczną biegłość i wirtuozerię. Utwory napędzają faktycznie ciężkie gitarowe riffy, czasami „skradające się” w Toolowym stylu (F.T., Ash And Dust), innym razem bardziej „matematyczne” i poszatkowane (Rotten Home). Można zatem ich progresywnemu metalowi przykleić łatkę „dark”, ze względu na dosyć mroczny klimat. Tej mroczności dodają stosowane w nieznacznych ilościach partie growlu (przy okazji wokalnych kwestii, warto zauważyć, że w tych czystych partiach doskwiera trochę słyszalny polski akcent Macieja Pawlika). Momentami krąży ta ich propozycja blisko muzyki Deadsoul Tribe, jeśli ktoś pamięta jeszcze tę austriacką kapelę. Żeby jednak nie przeładować ciężarem muzycy stosują niemalże w każdym numerze spokojniejsze interludia okraszone zazwyczaj solowymi partiami gitary. Tak jest w Take It All, czy Rotten Home, w którym owa wstawka ma swobodną, jakby jazzową formę. Najbardziej stonowany jest Sacrifice, w większości o balladowym charakterze.
Melodyka poszczególnych numerów jakoś nie zwala z nóg, choć refren wspomnianego Rotten Home jest naprawdę zapamiętywalny. Z drugiej strony, nie o mizdrzenie się przed słuchaczem ckliwymi melodyjkami chodzi w takiej muzie. Rzecz generalnie jest solidna, choć – i piszę o tym nie pierwszy raz – nie wyjątkowa. Młodych składów parających się takim „okołoprogmetalowym” graniem, także i u nas (a może i głównie tu), wyrosło ostatnimi czasy sporo. I wielkich kokosów z tego nie było a debiutancka płyta okazywała się zarazem ostatnią. Życzę muzykom szczęścia, choć temu trzeba też dopomóc, bardziej wyrazistym materiałem. Początek póki co jest niezły. Tak jak i nota.