Zapewne spora grupa naszych czytelników przy okazji tej recenzji o The Decemberists usłyszy po raz pierwszy. Niektórzy być może kojarząj zespół z radiowej Trójki, ale niewątpliwie nie jest to kapela, której płyty z łatwością znajdziemy na sklepowych półkach. Może to być nieco zaskakujące, bo muzycy mają za sobą album The King Is Dead, który zadebiutował na pierwszym miejscu listy Billboard 200, singiel „Down by the Water” z nominacją do Grammy za najlepszy utwór rockowy w 2011 roku (przegrali z „Walk” Foo Fighters), a berliński koncert pod koniec lutego w dość dużej sali Astra jest już wyprzedany. Nie po to powstaje jednak ten tekst, aby pisać, że nieznany zespół jest jednak znany.
Po ponad dwóch latach milczenia, odpoczynku i poświęcania się rodzinie grupa weszła do studia, co zaowocowało wydanym w tym miesiącu albumem What A Terrible World, What A Beautiful World.
Liderem The Decembreists i głównym kompozytorem jest Colin Meloy, któremu towarzyszą Chris Funk (gitara), Jenny Conlee (klawisze), Nate Query (bas) oraz John Moen (bębny). Muzycy pochodzą z Portland (Oregon), czyli ze stanu, w którym blues, folk i muzyka country nie są nikomu obce. Wpływy te bardzo wyraźnie słychać już przy pierwszych dźwiękach płyty. „The Singer Addresses His Audience” wypełnia wokalnie Colin i Jenny oraz proste, folkowe granie, które szybko rozwija się w mocniejszą perkusję, szarpiącą gitarę, a brzmienie bardzo szybko zostaje „unowocześnione” przy zachowaniu pełnej barwy z okolic country. Nie mija chwila i zmienia się stylistyka – w „Cavalry Capitan” wchodzą dęciaki, ostry rytm i robi się naprawdę melodyjnie. Uderza także bardzo mocne osadzenie brzmienia w kulturze nie tylko amerykańskiej, ale też brytyjskiej. Wokal Colina brzmi niczym wyjęty z lat 90. i modnego wtedy britpopu. Do tego prosty rytm, wsparty świetną melodią, brzmieniem gitar, wokalami wspierającymi. Nie wiadomo co chwalić w pierwszej kolejności!
Kolejne utwory są spójne, ale nie powielają motywów wykorzystanych u poprzedników. Już trzecia „Philomena” wprowadza więcej akcentów smyczkowych, damskie chórki niczym z lat 40.-50… Momentami robi się spokojniej, bardziej alternatywnie, jak np. w „Make You Better” (elektrycznie), czy w „Lake Song” (akustycznie, świetne klawisze i flety!). Nawet pop-rockowe „The Wrong Year” brzmi bardzo dobrze – jest to kompozycja prosta, radosna, ale z pomysłem. Bardzo podoba mi się także ciężki blues, świetnie zaprezentowany w „Carolina Low”. Tym razem wokal Colina jest może zbyt aksamitny, brakuje niezbędnego w tym gatunku „brudu”, ale minimalistyczna gra gitary i ciche tło sprawiają, że i tak trudno o utworze zapomnieć.
Od dziewiątego numeru, „Better Not Wake the Baby”, przenosimy się do … knajpy! Wjeżdża banjo, szantowe zaśpiewy, szybki rytm i brakuje tylko strug piwa lejącego się przy stołach (w stylu folku irlandzkiego). Utwory stają się krótsze, nabierają więcej klasycznego brzmienia. Pojawiają się skrzypce, harmonijka w „Anti-Summersong” (americana), specyficzny nastrój i przygaszone brzmienie w „Easy Come, Easy Go”, czy klawiszowa solówka i chórki w „Mistral” (blues). Doskonale słucha się emocjonalnego protest-songu „12/17/12”, w którym poza wokalem zostaje tylko rytm i harmonijka. Czuć ducha Dylana. Całość przewrotnie zamyka „A Beginning Song” – mocniejszy, folk-rockowy utwór, po którym … od razu chce się raz jeszcze włączyć całość (może stąd nazwa kawałka?).
Muzycy wchodząc do studia nie mieli podobno kompozycji, ani specjalnego pomysłu na tą płytę. Chcieli tworzyć „na bieżąco”. Niektórzy w międzyczasie wymyślali nowe koncepty, Colin wyciągał teksty lub pisał nowe. Sam proces był niczym burza mózgów – twórczy, pełen pasji, wzajemnego zrozumienia, słuchania i szukania wspólnych ścieżek. To wszystko słychać na What A Terrible World, What A Beautiful World bardzo wyraźnie. The Decemberists stworzyli piękną płytę. Pełną radości, świetnych kompozycji i emocjonujących momentów. Nieczęsto zdarza się, aby muzyka, której słuchamy była tak szczera i prawdziwa. Szczególnie w obecnych, skomercjalizowanych, czasach. Pozycja warta uwagi - zarówno na zimowe wieczory, jak i zbliżającą się (mam nadzieję) wielkimi krokami kolorową wiosnę.