ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Bad Company ─ Bad Company w serwisie ArtRock.pl

Bad Company — Bad Company

 
wydawnictwo: Swan Song Records 1974
 
1.Can't Get Enough [4:16]
2.Rock Steady [3:46]
3.Ready For Love [5:00]
4.Don't Let Me Down [4:23]
5.Bad Company [4:50]
6.The Way I Choose [5:05]
7.Movin' On [3:21]
8.Seagull [4:06]
 
Całkowity czas: 34:46
skład:
Paul Rodgers - śpiew, fortepian, gitara akustyczna
Mick Ralphs - gitara prowadząca
Boz Burrell - gitara basowa
Simon Kirke - bębny
+
Mel Collins - saksofony
Sunny Leslie, Sue Glover - chórki
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,8
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,11
Arcydzieło.
,106

Łącznie 125, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
26.05.2014
(Recenzent)

Bad Company — Bad Company

Jeśli ktoś chciałby doszukać się genezy powstania Bad Company, to musiałby cofnąć się troszkę dalej aniżeli rok, czy dwa przed wydaniem debiutanckiej płyty kwartetu. Historia sięga okolic roku 1968. Paul Rodgers nagrywa z Free debiutacki album, a Mick Ralphs przebija się powoli z Mott The Hoople. Oba zespoły z czasem osiągają sukcesy, jednak zarówno Rodgers z czasem zmęczył się zmaganiem z wiecznie naćpanym gitarzystą Paulem Kossoffem, jak i Ralphs z przewlekłą niestabilością składu Motts. Tak więc ścieżki rzeczonych jegomości prędzej czy później musiały się przeciąć.

Składu dopełnili pałker Simon Kirke, z którym Rodgers postanowił kontynuować współpracę, oraz Boz Burrell na basie. Z tym ostatnim z wynienionych dżentelmenów wiąże się nieco ironoczna historia. Otóż został on na początku lat 70-tych wokalistą King Crimson, ale Robert Fripp uparł się, że chce mieć śpiewaka i basistę w jednym i w przyśpieszonym tempie nauczył Boza postaw obsługi czterostrunówki. O ile jeszcze na karmazynowym „Islands” więcej śpiewał niż brzdąkał, to już w nowej grupie nie było tak różowo. Skończyło się na tym, iż w Bad Company udzielał się jedynie na basie, zazwyczaj ustawiając się dobre kilka metrów od najbliższego mikrofonu. No, cóż... to, że w repasażach do angażu do Crimson pokonasz Bryana Ferry’ego i Eltona Johna nie znaczy, że będziesz w stanie odbierać fuchę Rodgersowi. Tak też się stało w Bad Company. Zresztą Boz chyba nie narzekał; nawet jeśli czuł nostalgię za śpiewaniem w szerszym wymiarze, to szybkie spojrzenie na stan konta bankowego zapewne zduszało nostalgię w zarodku.

Dokładnie, gdyż cóż by nie mówić, Bad Company odniosło gigantyczny sukces, co głównie było zasługą ich debiutanckiego wydawnictwa. Szczyt listy Billboardu, pięciokrotna platyna... liczby nie kłamią. Tutaj również należy wspomnieć o ciekawej przewrotności losu; o ile Rodgers z Free święcił triumfy w Europie, to za cholerę nie był w stanie przebić się po drugiej stronie Atlantyku. Z nowym tworem wokalisty było zupełnie na odwrót: niedocenienie na Wyspach, za to czołówki w Stanach. Zresztą zespół przypłacił za to lekką amerykanizacją brzmienia, które miało swoją kulminację na chociażby „Desolation Angels” z 1979 roku (a mianowicie jej drugiej stronie; pierwsze cztery utwory płyty to wciąż rasowe, anglosaskie granie) czy „Rough Diamonds” z 1982 roku (posłuchajcie takiego „Untie The Knot”; normalnie southern jak się patrzy).

Cofnijmy się jednak pięć lat wcześniej do debiutu.

Płyta „Bad Company” z 1974 roku to absolutny majstersztyk rocka. Płyta konkretna, ale odpowiednio wyważona, mająca odpowiedzniego kopa, ale nie stroniąca od łagodności. Tak jakby panowie zatrzymali się w połowie lotu pomiędzy najważniejszymi muzycznie kontynentami, starając się zadowolić mieszkańców zarówno jednego, jak i drugiego.

„Can’t Get Enough” – pierwszy przebój zespołu – to świetna gitarowa zagrywka, chwytliwy wokal Rodgersa i rewelacyjna partia sekcji rytmicznej, nadająca fajnego pędu całości. „Rock Steady” to nieco przytłumiony, ale jednak wymiatacz pełną gębą. Dalej jest znacznie spokojniej; balladowe „Ready For Love” (zapożyczone z klasycznej płyty „All The Young Dudes” Hoopli), oraz bluesujące „Don’t Let Me Down” (z  miłymi, nieco gospelowymi żeńskimi chórkami w tle) to niezwykle miłe przeciwważniki do dwóch otwierających płytę - jakby nie patrzeć dość motorycznych - numerów.

„Bad Company” to piękna, nieco epicko rozwijająco się kompozycja, w której aż prosi się o podkreślenie jej pompatycznej formy jakimiś smykami. Niemniej nawet bez tego kawałek ma swój i dramatyzm, i urok, i przede wszystkim moc, bijącą głównie z niesamowitego śpiewu Rodgersa.

Całość uzupełniają milutkie „The Way I Choose”, typowo rockowe „Movin’ On” oraz kolejny diament, „Seagull”, nawiązujący do najlepszych ballad Free, takich jak chociażby „Soon I Will Be Gone” z płyty „Highway” z 1971 roku. Prosta partia gitary akustycznej, delikatny śpiew Rodgersa, tamburyn gdzieś pobrzmiewający w tle. Ledwo cztery minutki, ale piękne cztery minutki (notabene mocniejszą wersję tego utworu zafundował nam Joe Bonamassa na płycie „Sloe Gin”).

Co dalej? Kolejne udane płyty włącznie z niedocenianym „Rough Diamonds” z 1982 roku, po którym Paulowi Rodgersowi się Bad Company znudziło i wolał z Jimmym Pagem sformować (zupełnie nieudane, jak się miało wkrótce okazać) The Firm. Bad Company jednak się odrodziło w drugiej połowie lat 80-tych z nowym wokalistą (Brianem Howem), zmieniając kierunek na bardziej AOR-owy, próbując się przez to wcisnąć gdzieś pomiędzy Journey a Foreigner z (jak łatwo się domyślić) gorszym komercyjnym rezultatem.

Na szczęście pod koniec lat 90-tych Rodgers wraca do zespołu i Bad Company (w nieco zmodyfikowanych inkarnacjach) pałęta się od czasu do czasu po świecie przy okazji okazjonalnych tras koncertowych.

Jednak złoty okres Bad Company z Rodgersem na wokalu to absolutna klasyka. Przez te 8 lat na dobrą sprawę nie zdarzyła się im pozycja zjeżdzająca poniżej ArtRockowych 6 gwiazdek (może ewentulanie „Desolation Angels” zaniża średnią). Fajnie, rockowo, nie za mocno, nie za głośno, za to przyjemnie dla ucha.

Zwłaszcza za debiut należy im się wieczne miejsce w panteonie największych. I niech tak zostanie.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.