Słynne Lato Miłości pozostawiło po sobie nieocenioną spuściznę muzycznych skarbów. O wielu wydanych wówczas płytach bez chwili zastanowienia jednym tchem wymienia się jako klasykę; o równie wielu do dziś zapomniano. Trzeci album kalifornijskiego kwintetu Love jest płytą, która plasuje się gdzieś pośrodku powyższego stwierdzenia; niby zespół jest ceniony, czego potwierdzeniem może być fakt umieszczenia „Forever Changes” przez magazyn Rolling Stone na 40 miejscu na liście 500 najważniejszych albumów wszechczasów, ale z drugiej strony zespół pomimo statusu „kultowego” ma również „nieco zapomniany”.
Kiedyś jeden z muzyków Emerson, Lake & Palmer wyraźnie zaznaczył różnicę pomiędzy dziedzictwami kultur amerykańskiej, a europejskiej w muzyce popularnej. Europejczycy wychowali się na muzyce klasycznej, ich amerykańcy rówieśnicy natomiast na bluesie i country. Stąd różnice pomiędzy takimi zespołami jak Allman Brothers Band z jednej, a ELP z drugiej pomimo faktu, że obie kapele były swego czasu wrzucone do jednego worka z napisem „rock progresywny”. To samo można powiedzieć o psychodelicznym nurcie rocka końca lat 60-tych, a czego Love jest jednym z takich koronnych przykładów. Zespół uznawano za jednego z przedstawicieli tego gatunku, aczkolwiek daleko im było do improwizowanych, trasnowych kompozycji spod znaku chociażby Pink Floyd. Jednak fakt pozostaje faktem, że muzykom Love nie można odmówić, ani inwencji, ani ciekawych rozwiązań aranżacyjnych, ani przede wszystkim interesujących pomysłów na muzykę.
Płytę „Forever Changes” wypełniają piosenki. Zazwyczaj proste i nieskomplikowane, aczkolwiek zdradzające pewne ambitniejsze zamiary ich autorów.
Trudno nie zachwycić się chociażby otwierającym całość „Alone Again Or”, ciekawy akustyczny temat, podparty fajnymi smyczkami w tle z zapadającą w pamięć linią melodyczną (fani złotej ery brytyjskiego hard rocka mogą zapewne kojarzyć ten utwór z – dość wtórnej niestety – wersji grupy UFO z albumu „Lights Out” z 1977 roku). Zresztą takich folkowych inspiracji rodem z twórczości The Byrds można doszukać się tutaj całe mnóstwo jak chociażby w „A House Is Not A Motel” gdzie prowadzona przez gitarę akustyczną melodia dopiero z drugiej części utworu nabiera agresywności dzięki ostrzejszemu wokalowi Arthura Lee i (nieco barrettowej w końcówce) krzykliwej solówce gitarowej. Jeszcze bardziej „amerykański” wydaje się „Andmoreagain”, któremu dość blisko do równoległych działań Jefferson Airplane, choć momentami brzmi nieco wodewilowo, a w „Bummer In The Summer” wydawaćby się mogło, że śpiewa sam Jimi Henrdix.
Brytyjskich inspiracji doszukiwałbym się natomiast chociażby w „The Daily Planet”, który równie dobrze mógłby się znaleźć na arcydziele „S.F. Sorrow” grupy The Pretty Things; podobny charakter kompozycji, nieco tajemniczo brzmiący śpiew, dość zbliżone tempo utworu. Również wspomniany wyżej „A House Is Not A Motel” momentami przywołuje na myśl niektóre dokonania The Moody Blues ze złotego okresu końca lat 60-tych, bowiem śpiew prowadzony przez Arthura Lee brzmi bliźniaczo podobnie do rozwiązań stosowanych przez Justina Haywarda, tych samych, które nadały wielu kompozycjom The Moodies tego niesamowitego, bajkowego charakteru. Podobnie zdaje się brzmieć „Live And Let Live” – nieco bardziej zakręcony od pozostałych z fajnymi wokalnymi i instrumentalnymi przejściami znów kojarzący się nieco (zwłaszcza w niektórych fragmentach lini melodycznej) z ciekawszymi fragmentami „On A Threshold Of A Dream” kwintetu z Birmingham.
Zresztą orkiestralizacja większości utworów zajmuje ważną rolę w produkcji albumu i – nie ma co ukrywać - dodaje utworom odrobinę ciepła. W połączeniu z folkowym brzeminiem opartym głównie na gitarze akustycznej, ale również czasem z pomocą innego instrumentarium (jak chociażby cieawe rozwiązanie dało użycie klawesynu w „The Red Telephone”) smyczki pomimo wszechobecnej obecności na krążki nie są elementem wiodącym, lecz jedynie podkreślającym charakter poszczególnych kompozycji.
„Forever Changes” nie można również zarzucić monotonności. Pomimo panującej na płycie dość sennej atmosfery mamy tutaj kilka zmian klimatu jak chociażby w „Maybe The People Would Be The Times Or Between Clark and Hilldale”, który brzmi niezwykle meksykańsko, z szybką gitarową partią przywodzącą na myśl styl Richie’go Havensa i fajnymi latynoskimi trąbkami, czy momantami mogący nużyć „The Good Humor Man Sees Everything Like This” gdzie aranżacja i linia melodyczna przywodzić mogą na myśl dziecięcy wyliczanki. Za to bardziej złożony zdaje się być najdłuższy na płycie „You Set The Scene”; sporo tutaj łagodnych zmian rytmów i śmielszego wykorzystania instrumentów dętych, ale – delikatnie powiedziawszy – „You Set The Scene” opus magnum płyty na pewno nie jest. Pomimo sporych amicji utwór zdaje się być nieco przerostem formy nad treścią i niestety momentami powiewa z niego najzwyczajniej w świecie nudą.
Brak odrobiny szaleństwa i spontaniczności wcale w tym przypadku nie musi być zarzutem. „Forever Changes” jest płytą bardzo ułożoną; coś według zasady „nie za szybko, nie za głośno za to melodyjnie”. Ta dość niezbyt progresywna formuła w przypadku Love sprawdziła się znakomicie. Wydawać mogłoby się, że nie sposób napisać kilka piosenek i podlać je psychodelicznym sosem. Należy jeszcze wlać w nie odrobinę życia i serca co zespołowi z Kalifornii udało się znakomicie pozostawiając po sobie postawny pomnik w postaci „Forever Changes”, który wciąż pozostaje jednym z wielu niezniszczalnych świadectw złotych czasów hippisów.