Z prawie półrocznym poślizgiem zabrałem się za napisanie tekstu o nowej płycie Bonobo. Gdzieś w dziale "koncerty" możecie przeczytać relację z czerwcowego koncertu tego artysty w Warszawie. Dla niewtajemniczonych - Bonobo to Simon Green, angielski producent, kompozytor i DJ. Od 12 lat związany z Ninja Tune, wytwórnią która wydaje najlepsze płyty artystów związanych z nurtem nowoczesnej elektroniki, nu jazzu i downtempo. Kariera Bonobo ruszyła na poważnie gdzieś po wydaniu płyty "Days To Come" w 2006 roku, później było nawet lepiej ("Black Sands" w 2010). "The North Borders" to nowy album, który wyszedł na początku 2013 roku.
Słuchając go dzisiaj, tak samo jak i za pierwszym razem mam nieodparte wrażenie, że dostaliśmy produkt niższej wartości niż fantastyczna poprzedniczka. Zresztą tak samo pomyślałem podczas czerwcowego koncertu. Nowe utwory po prostu nie są tak dynamiczne, soczyste, energetyczne i ciekawe jak choćby "Kiara", "Kong", "El Toro", "We Could Forever"... "The North Borders" to płyta wypełniona spokojnymi melodiami i wolnymi rytmami, gdzie cieżko szukać momentów bardziej żwawych i przyciągających uwagę (chyba najbardziej przyciąga ją genialna okładka, autorstwa Leifa Podhajskiego). Ten flegmatyczny i dość jednostajny (acz przyjemny) trans przerywają na chwilę wybijające się kompozycje - "Emkay" i "Cirrus", z doskonale wyważonym, głębokim, mięsistym basem, samplowanymi wokalnymi wstawkami oraz zabawami z instrumentami perkusyjnymi i uderzanymi (wibrafony, ksylofony, dzwonki i inne). Od piątego na płycie "Sapphire" prawie do końca niestety nieco wieje nudą. Nie do końca podobają mi się też rytmiczne "połamańce" i komplikacje w bitach, przez co np. takie "Heaven For The Sinner" jest dla mnie niestrawne (mimo wokalnego wykonu Erykah Badu). Kolejnym kamyczkiem do ogródka nowego Bonobo są wokale - zaproszona do współpracy Szjerdene niestety nie robi (delikatnie mówiąc) takiego wrażenia jak Andreya Triana (porównajcie np. "Towers" z "The Keeper").
"The North Borders" to przyjemny, świetnie brzmiący i pięknie wydany album downtempo/electro, niestety dość szybko nużący (nie licząc kilku momentów). Mam nadzieję, że to tylko krótka zadyszka, po której Simon Green wyda album na miarę "Black Sands" czy "Days To Come" - oparty o proste, świetne melodie, dynamiczne rytmy i wokalne fajerwerki.