Miałem dość duże nadzieje związane z jedenastym albumem MSP. Do tej pory ta legenda alternatywnego brytyjskiego grania zawsze miała coś ciekawego do zaoferowania. W ostatnich latach mieli trochę pod górkę (słabszy album w 2009 roku), jednak już w 2010 wyskoczyli zupełnie niespodziewanie z najlepszą w swojej karierze muzyką ("Postcards From a Young Man"). 3 lata czekania i... niestety klapa.
W tym roku zespół nagrał podobno dwie płyty - pierwsza to właśnie "Rewind The Film", akustyczna, balladowa, spokojna. Czekamy z niecierpliwością na premierę tej "rockowej, drapieżnej, energetycznej" (premiera na początku 2014), bo nie da się ukryć że "Rewind The Film" zwyczajnie nuży. Nie licząc singlowego "Show Me The Wonder" (gdzież mu do wykopu z poprzedniej płyty!) właściwie każdy następny utwór opiera się o podobny schemat. Panowie powtarzają w wywiadach, że jest to bardzo emocjonalny, delikatny i ważny dla nich materiał stanowiący kontrast do ich obecnego trybu muzyczno-koncertowego (rock'n'roll baby!). Dla mnie jako odbiorcy (i fana) te oblicze MSP jest zupełnie nijakie, mdłe i do bólu przewidywalne. Strasznie zamulaste semi-akustyczne plumkanie, kilku gości zaproszonych na wokal (Lucy Rose, Richard Hawley, Cate Le Bon) i ZERO hitów. A przecież poprzednia płyta w nie obfitowała!
Jeden z krytyków napisał: "Rewind the Film is the most un-Manics album to date". Zgadza się. Dotychczas zazwyczaj dawali słuchaczowi masę energii ze swojej muzyki, tym razem ta energia jest wręcz wysysana ze słuchacza. Być może są fani takiego oblicza Manics - rozlazłego, akustycznego, ugrzecznionego, niczym ogniskowe przyśpiewki. Ja ceniłem ich zawsze za innego rodzaju OGIEŃ. Mam nadzieję, że najbliższy kolejny nowy materiał (podobno już z gitarami elektrycznymi i wykopem) zrekompensuje mi to rozczarowanie.