Kto obok Kiss dostałby kartę zniżkową w sklepie „Rockowy Ciucholand Sp. z o.o.”, oferującym najbardziej abstrakcyjne stroje i inne gadżety niezbędne do prowadznia scenicznego biznesu? Marc Bolan byłby wniebozięty, będąc właścicielem kuponu promocyjnego na nową linię brokatu oferowanego przez nasz sklep. David Bowie jest również stałym klientem, zaopartującym się w przyciasne ciuszki szyte na miarę, wymalowane w pazuzie kolory. Promujemy także specjalną linię peleryn z cekinami dla Ricka Wakemana, w które ubiera się połowa Londynu, przebijając w liczbie sprzedanych sztuk te z logami Batmana i Spider-Mana. Bronisław Prom pojawia się u nas kilka razy w tygodniu celem uzupełnienia zapasów żelu do włosów na potrzeby wyczerpujących tras Roxy Music. Nie można zapomnieć o garderobianym Petera Gabriela, którego wymagania są niezwykłym wyzwaniem dla naszego personelu, aby zaspokoić życzenia klienta. Mamy specjalny dział „Jak Zabić Jeża z Moździerza” z eksluzywnym zestawem różnego rodzaju akcesorów artyleryjskich, z których Angus Young na szeroką skalę skorzystał podczas nagrywania „For Those About To Rock We Salute You” (gitarzysta AC/DC ma również kupon zniżkowy w naszym dziale dziecięcym „Back To School”). No i nie można zapomnieć o naszym innym ekskluzywnym stałym bywalcu, dla którego w specjalnym promocyjnym zestawie, obok średniowiecznych narzędzi tortur, zamawiamy żywe kurczaki (celem rozszarpania na scenie tudzież przez widownię) i paletę farb do malowania twarzy. Tym zacnym jegomościem posiadającym naszą Złotą Kartę Stałego Klienta jest Vincent Damon Fournier. Nie znacie? Przeprosinki.... Tenże osobnik legtymuje się scenicznym pseudonimem Alice Cooper.
Przypadek Alice’a Coopera jest dokładnie identyczny jak Kiss. Niby maskarada, niby więcej efekciarstwa, aniżeli sukcesów czysto muzycznych, jednak monsieur Fournier jest tak znaczącą częścią muzycznej kultury jak Miszka Miki dla Disneylandu. Salvatore Dali, Frank Zappa, Axl Rose, Marilyn Manson – to tylko niektórzy, którzy otwarcie przyznawali się do fascynacji poczynaniami wujka Alice’a. Spektakularne koncerty, burzliwe życie, masa hitów i cała ta otoczka wokół Coopera sprawiają, że facet wciąż trzyma się na powierzchni, a o liczbę sprzedanych płyt, czy biletów na koncerty nie musi się raczej martwić. Zresztą ten mroczny klimat towarzyszący karierze Alice’a zdaje się być czymś w czym artysta się świetnie odnajduje; sam przynawał, że niezłą frajdą było zagranie zarówno epizodycznych ról w kilku horrorach (żeby wymienić tylko film „Monster Dog”, czy rolę ojca samego Freddie’go Krugera w jednym z odcinków sagi o mordercy z Ulicy Wiązów, a uściśliwszy „Freddy's Dead: The Final Nightmare” z 1991 roku) jak i odśpiewania partii nikogoż innego jak Heroda w „Jesus Christ Superstar”, wystawianym na deskach jednego z teatrów na londyńskim West Endzie. Zresztą same koncerty Alice’a Coopera zdają się być nie tyle przesadnie przesiąknięte efekcarstwem, co zabawą widzem i z widzem. Co więcej sam Fournier zdaje się być zlepkiem dwóch sprzecznych osobowości; z jednej strony mistrz rockowego teartu grozy, w życiu prywatnym głowa rodziny, zaplanony chrześcijanin i miłośnik gry w golfa. Two worlds colide? Not necessairly...
W tym miejscu również należy przywołać analogię do Kiss. Szczyt szczytów w latach 70-tych. Dramaty, używki w latach 80-tych i wreszcie triumfalny powrót z zachowaniem odpowiedniej pozycji na scenie rockowej i pozostanie w tym w czym czuje się najlepiej.
Zaskoczenie może budzić wybór tej, a nie innej płyty na dzisiejszą recenzję. Ponownie; to mój osobisty typ. Lubię „Brutal Planet” i być może ma to związek z pewnym manifestem artystycznej bezkompromisowowści, której sam zaintersowanym wówczas wyczekiwał. Po sukcesach komercyjnych płyt „Trash” i „Hey Stoopid” z przełomu lat 80-tych i 90-tych Fournier brnął do tego, aby nagrać coś bliżego własnemu wnętrzu. Kolejna płyta („The Last Temptation”) była czymś pomiędzy. Jest niby ostrzej jednak wytwórnia Epic miała swoje wymagania i przebojowo też musiało być. Dopiero kolejna płyta „Brutal Planet”, nagrana dla bardziej niezależnej wytwórni pozowliła wokaliście rozwinąć skrzydła.
Powstała płyta ultra-ciężka. Jeśli chodzi o kaliber brzmienia to na pewno najbardziej przytłaczająca pozycja w dyskografii Alice’a Coopera. Nie chodzi tylko o samą muzykę, która doprawdy kipi mocnymi, balanującymi na pograniczu toporności riffami, a również o teksty. Konsumpcjonizm, wojna, uprzedzenie, nienawiść, alienacja to tematy, które wypełniają tematykę płyty, w prosty i bezpośredni, ale niezwykle sugestywny sposób.
„Brutal Planet”, „Wicked Young Man”, powolnie rozwijający się “Eat Some More”, niby balladowy “Pick Up The Bones”, nowocześnie zaaranżowany “Gimmie”, czy mega-szybki „Sanctuary” to naprawdę świetne numery z ciekawymi melodiami i rewelacyjnym wykonaniem. Płyta jest równa, spójna i brzmi niezwykle autentycznie. Wprawdzie na upartego można dopatrzyć w całym zestawie dwóch kiksów (cukierkowate „Take It Like A Woman” nie pasowałoby nawet do przygładzonych kawałków na płycie „Trash”, a „It’s The Little Things” jest strasznie toporne nawet jak na zawartość „Brutal Planet”, do tego prowadzony bez ładu i składu i zdawać się może, że bez pomysłu), jednak nie rzutują one na ogólnym obrazie całości, który wypada więcej niż dobrze. Czuć energię, entuzjazm i bezpośredność emanującą z płyty. Radość i swodoba stworzenia tego co najbliższe twórczości muzyka miały nieopisany wpływ na świetną zawartość „Brutal Plant”.
Zresztą Alice Cooper na tym nie poprzestał. Następna w kolejności płyta („Dragontown”) zdaje się kontynuować ścieżkę wyznaczoną przez „Brutal Planet”. Jednak póki co apoguem obecnej twórczości wokalisty przypadł jednak na wydany pięć lat temu krążek „Along Came A Spider” – zgrany concept-album, znacznie lżeszy od kilku poprzednich, ale nowocześniejszy i niezwykle świeży. Mam tylko nadzieję, że bolesna gleba artystyczna jaką Cooper zaliczył przy okazji „Welcome 2 My Nightmare” z 2011 roku, wyciśnie z niego jeszcze większe siły witalne, które pozwolą mu nagrać przynajmniej jeden świetny album, dzięki którym ponownie nas zaskoczy.
Mistrz rockowego horroru ma wciąż kredyt zaufania pośród fanów i pozycję, która (jak wierzę) stwarza, że Alice Cooper nie ma parcia na spektakularny sukces. Wystarczy, że w chwilach wolnych między graniem w golfa znajdzie czas, aby wejść na luzie do studia i nagrać coś fajnego.