Kanadyjczycy nie gęsi, swoje Gentle Giant mają – taka parafraza znanego wszem i wobec zdania Mikołaja Reja nader trafnie pozwala umiejscowić Et Ceterę na muzycznej mapie świata. Gruntownie wykształceni muzycy nadzwyczaj upodobali sobie bowiem akurat ten wielce oryginalny brytyjski zespół, nota bene zaskakująco popularny w Quebecu połowy lat 70., i postanowili nagrać album, który – gdyby nie użyta na nim francuszczyzna – w sumie śmiało mógł być wydany w tym czasie pod nazwą Gentle Giant. Tak jawne epigoństwo może i byłoby powodem do oburzenia, gdyby nie pewien szkopuł – ów album mógłby stanowić jedno z lepszych wydawnictw bandu braci Shulmanów.
Entuzjaści płyt Octopus, In a Glass House i Free Hand powinni być ukontentowani. Pełno tu kontrapunktów, jazzowych harmonii, zawiłych struktur polimetrycznych i wielowarstwowych wokali, a to wszystko zawiera się w utworach krótkich jak na progrockowe standardy – najdłuższe na krążku Entre chien et loup trwa raptem siedem minut. Nie potrafiłbym chyba wskazać ulubionego utworu na tym krążku – siedem zawartych tu propozycji nie różni się od siebie zbytnio ani charakterem, ani – na szczęście – poziomem. Wszystkie są równie dopracowane. Natomiast mógłbym wyróżnić kompozycję, która najszybciej wpada w ucho. Przynajmniej w moje. Jest to instrumentalny Apostrof (czyż ten tytuł z czymś nam się nie kojarzy?), który zaczyna się łagodnie, od szarpnięć strun gitary klasycznej, aby po minucie przejść w melodyjny, zgrabny kawałek oparty na partiach moogu Denisa Chartranda. Acz i gitarowe solo Roberta Marchanda, i wyraźny basowy podkład Alaina Pigeona są jak najbardziej godne uwagi.
I cóż ja, nieszczęsny recenzent, mogę więcej napisać? Muzykę Gentle Giant ogromnie szanuję za nieszablonowość, żywię do niej sporą sympatię, pisanie o niej stanowi dla mnie jednak nie lada kłopot. Trudno ogarnąć mi słowami te krzyżujące się, poskręcane we wszystkie strony, przechodzące pod, nad, obok labirynty pełne dobiegających zewsząd dźwięków. A że Et Cetera de facto gra to samo, może tylko odrobinkę inaczej, tedy napiszę o tym, co moim zdaniem pozwala odróżnić te dwie kapele. Piękny wokal Marie-Bernard Pagé. Na szczęście nie należę do tych, którzy skłonni są przyrównywać język francuski do odgłosów wydawanych przez żabę, która nieopatrznie zabrała się za konsumpcję cementu, toteż bardzo przyjemnie słucha mi się tego dźwięcznego, melodyjnego języka, zwłaszcza, gdy ktoś posługuje się nim z taką wprawą, jak to ma miejsce w tym wypadku. Czarowny, delikatny, kojarzący się momentami z tchnieniem wichru śpiew świetnie pasuje do tej subtelnej, wyrafinowanej muzyki.
Jak można wnioskować z powyższego tekstu, samo clou Et Cetery, czyli jawne epigoństwo, nie stanowi dla mnie bynajmniej powodu do uznania jej jedynej płyty za nieco ponad pół godziny czczej czołobitności. Wprost przeciwnie – skłonny jestem jej bronić, uznawszy, że tak kunsztowne, tak doskonałe naśladowanie kogoś nie jest wcale rzeczą przychodzącą z łatwością. Spośród licznych grup kopiujących w latach 70. takich bądź innych tuzów rocka Et Cetera wyróżnia się niewątpliwie kunsztem kompozycyjnym, wykonawczym i kompozytorskim. Zresztą przyznajmy szczerze – Deep Purple czy Genesis kopiowano co i rusz, sięgnięcie po patenty Gentle Giant to już jednak wyższa, wymagająca nie lada erudycji półka.