Pod palącym, południowym słońcem życie zamiera. Lubo też winno przynajmniej zastygnąć, zawieszone gdzieś pomiędzy sjestą a próżnością. Wepchnięte pod lazur nieba, parzące gorącym piaskiem w stopy i sypiące pyłem w oczy chwile spędzone w odległych krajach, które cywilizację znają dłużej niż Europa, choć miana cywilizowanych nie dorobiły się w naszym przekonaniu nigdy.
Siedząc zatem na zimnych, ocienionych kamieniach zmurszałej świątyni, która rozlicznych bogów widziała przez te wszystkie lata, patrząc w twarze posągów z oczami i ustami wyżartymi przez wiatr pustyni spodziewam się wyłącznie zniechęcenia. Czterdzieści stopni w słońcu to normalka, suche spękane usta, wycinający złudzenia wiatr pędzący po spękanej ziemi foliowe worki i puste plastikowe butelki. Początek dwudziestego pierwszego stulecia jest jaki jest, narzekanie nie jest jednak moim powołaniem. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Gdybym zatem zamknął oczy, zapomniał o tych gadżetach współczesności, jakie spotkać można praktycznie już wszędzie, w właściwie każdym kraju, mógłbym dostroić swój oddech do tego zastygłego w historii powietrza. W dźwiękach doudouka odnalazłbym i zaprzeszłe obyczaje, i zapętlony ludzki żywot i boskie utensylia, jakie przewaliły się przez okoliczne piachy w ciągu minionych tysiącleci. Królestwa i księstwa, te małe i te mocarne tliły się tu przecież wokół, rozpalały się blaskiem ogromnym, by ostatecznie opaść w popioły, niczym ten legendarny ptak wspominany przez literaturę tylu narodów. To wszystko podsuwa wyobraźni muzyka, ilekroć tylko znajdę chwilę, by się zatrzymać. I posłuchać dźwięków doudouka.
Pyta ktoś: jakiego doudouka? Ano tego, który w ręku trzyma Levon Minassian. Artysta tyleż nieznany, co kultowy. Którego w skali naszej „popularności” nie sposób pomierzyć. Raptem dwie płyty. Tu ścieżka na albumie Armanda Amara, tam otwierający flażolet na koncercie Petera Gabriela. Jakby dzielenie się taką muzyką wcale nie było dlań sposobem na życie. Ale cóż my, ludzie zachodu wiemy o tym życiu…
Skoro zaś o muzyce zaczęliśmy, to należy się jej kilka peanów, bo tak zachwycających dźwięków, które zupełnie się słuchaczowi nie narzucają próżno dziś szukać w otaczającym nas blichtrze bitów informacji. The Doudouk / Beyond Borders to kompozycje w głównej mierze instrumentalne. Zawieszone między światami, bo z jednej strony delikatnie skłaniająca się ku naszej zachodniej cywilizacji, a z drugiej tak usilnie broniące dostępu do własnych przemyśleń i ścieżek, którymi ludzie wschodu chadzają od lat. Tradycyjne melodie, funkcjonujące pod armeńskim niebem całe stulecia nabierają nagle niezwykłego wyrazu. Czy wpływ ma na to „europejskie”, współtowarzyszące instrumentarium (nie nachalne na szczęście), czy też po prostu ten smutek zawarty w tych nutach jest tak bardzo łaknący pożywki – ciężko powiedzieć. W każdym razie słucha się tych dziewięciu kompozycji z wielką radością. Niby dotyka nas żywa melancholia, ale człowiek wcale nie czuje się przygnębiony. Taka to muzyka.
Żadne z nagrań nie zasługuje na wyróżnienie, bo cały album jest po prostu cholernie piękny. I tyle.