Myślę sobie nad ilustracją, która może najpełniej opisywać muzykę z tego albumu. Może to będą stare kodakowskie slajdy, takie jeszcze z lat pięćdziesiątych, którym kolory wcale nie zblakły, a ogląda się je z przejmującym westchnieniem utraty tych wszystkich chwil, co bezpowrotnie i tak szybko minęły, iż znikają powoli nawet z pamięci jeszcze żyjących świadków tamtych zdarzeń. O tak, zdecydowanie – ten nastrój samochodów z białymi oponami o pół metra za szerokich z pewnością musnął niejedną słuchaną właśnie nutę.
Albo wybierzmy czarno – białe fotografie naszych miast. Zamglone szyby aut, śpieszący dokądś ludzie, słońce ledwo przebijające się przez zasnuty smogiem horyzont, reklamy na autobusach, szum rozmów i huk silników. Nad głowami schodzi do lądowania kolejny Wizzair… Eee, nie, to raczej nie pasuje. A zresztą, może nie mam racji?
Muzykę Bon Iver (raczej to w obecnej chwili nazwa projektu niż pseudonim Justina Vernona, choć ostatecznie tej pewności to do końca nie mam) w obecnych czasach dyskwalifikuje wszystko. Takich płyt się po prostu nie nagrywa. Irytująca jest ta radość, jaką niesie słuchanie poszczególnych utworów: z każdą nutą, z każdą upływającą sekundą będziecie się coraz bardziej uśmiechać, nucąc pod nosem tekst Perth. Specyficzne nagranie. Gitara, taka ostentacyjnie zwyczajna, werble, przypominające jakieś późnobarokowe zdarzenia sprzed wieków i symfoniczny rozmach, żywcem zerżnięty z romantycznych uniesień Rachmaninowa - tak można, siląc się na pretensjonalność zdefiniować ów kawałek otwierający album. Rzut oka na wytwórnię – no tak, nazwa 4AD wszystko tłumaczy. Label Ivo Watts-Rusella słynie z takich twórców, którym z biegiem naszego blichtrowego życia niekoniecznie po drodze.
Tych piosenek na albumie jest dziesięć. Takich samych, ale nie tożsamych. Zbudowanych wg podobnych schematów, ale z każdym słuchaniem pozwalającym odkryć kolejne, zakamuflowane dotąd piękno. Bo że piękno istnieje – tego udowadniać nie trzeba: wspomniana akapit wyżej radość i uśmiech jest jego wyraźnym dowodem.
Właściwie każdy kawałek z Bon Iver jest wyjątkowej urody. Prym oczywiście wiedzie tu melodia. Ale taka niewymuszona, żadnej w niej złośliwości, czy tajemnego umartwiania na siłę. Nie tędy droga. Dlatego też uważam, że dziś takich płyt się po prostu nie nagrywa. Bo świat się tak dziś zapętlił w tej samotności w tłumie, iż spoglądanie na otaczających nas ludzi jak na zwykłych, miłych sąsiadów jest po prostu passe (a w nosie mam, czy to jest modne tudzież aktualne słowo w obecnej gwarze naszego wszechświata). Spójrzcie na twarze współpasażerów z metra lub tramwaju, poszukajcie tego wzroku osób ukrytych w dźwiękach otumaniających ich ipodów czy innych multimedialnych gadżetów: jesteśmy dla nich tłem, szarym rozmazanym obrazem tej rzeczywistości, ani na nas nie spojrzą (a jak spojrzą, to jakbyśmy byli przeźroczyści), skryci w nutach swoich nie-reali, aby szybciej wpiąć się w sieć i zaistnieć na blogu, fejsie lub innym monstrum, gdzie kilka liter lub znaków zmienia ich nagle w człowieka. Tylko tam jest życie, a tu… szara rzeczywistość, którą należy zaakceptować i zdusić w sobie krztyną industrialnej sieczki, potwierdzającej nasze wrażenie, że dla tego świata nie warto istnieć.
I to przecież nieprawda. Świat jest i piękny, i okropny zarazem. O nie, nie jest też wyważony, ale ostatecznie to od nas zależy, ile własnej pracy w owo poszukiwanie i kształtowanie piękna włożymy. Jedni ograniczają się do minimum, innym spod ręki bezwiednie wychodzą dzieła zabójczo urokliwe. Takiej, jak Bon Iver, nie pasujący tu i będący zarazem absolutnie doskonałą produkcją naszych czasów. Nie jest płytą z kosmosu, więc osłuchany meloman znajdzie na tym albumie szereg odniesień do muzyki popularnej ostatnich czterdziestu bez mała lat. Mamy tu brzmienia rodem z Crosby Stills Nash & Young, tyle, że zaadaptowane na potrzeby XXI wieku. Są fortepianowe odnośniki do Eltona Johna (a raczej solowego Dona Henleya), aczkolwiek zsyntezowane do poziomu alt-countrowego grania Kurta Wagnera z Lambchop. Jakby tego mało było - gdzieś w okolicach pojawiają się harmonie głosowe rodem ze Stinga tudzież … Petera Gabriela czy innego Mr Mister. Wszystko skutecznie poukładane we właściwy wzór, który po pierwszym i setnym słuchaniu wydaje się oczywisty i poukładany. Aż chce się wracać. I powinno się jak najczęściej. Bon Iver nagrali album lepszy, niż na to zasługujemy. I to jest nadzwyczajna perspektywa…