Nie istnieje chyba nic bardziej rozpalającego, niż widok dziewczyny z gitarą elektryczną. No… być może istnieje, ale patrząc na Orianthi nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Orianthi Panagaris to australijska gitarzystka odkryta przez Steve’a Vaia i Carlosa Santanę. Głównie słynie z tego, że była w zespole Michaela Jacksona na jego ostatnią trasę This is It, której Jackson nie dożył. Ludzie siedzący głębiej w muzyce rockowej skojarzą ją także z koncertami Alice’a Coopera. Nie jest ona jednak tylko gitarzystką do wynajęcia, ale też kompozytorką. Heaven in This Hell to jej trzeci album. Pomysł Orianthi na solową karierę opiera się na łączeniu popowych kompozycji z bardzo rockowym, soczystym graniem na gitarze. Podobno żeby wzbudzić wśród nastoletnich dziewczyn chęć sięgnięcia po ten instrument. Szczerze – wątpię, żeby to coś dało :)
Zanim zerkniemy do środka płyty, chciałbym poświęcić jeden akapit na skomentowanie okładki. Cztery lata temu na Believe wybrane zostało chyba najbrzydsze w historii zdjęcie tej przecież niezwykle uroczej dziewczyny. Na szczęście na reedycji zostało ono zamienione na lepsze. Natomiast okładka Heaven in This Hell jest bardzo udana i stylowa. Wreszcie ktoś miał wyczucie i pomysł na bardzo fajną pozę artystki.
Na Heaven in This Hell jest dużo więcej bluesa, wpływów country oraz odrobina akustycznego grania, przez co muzyka ma więcej charakteru. Wbrew temu, co piszą inni recenzenci, nie uważam, żeby album ten był stanowczym odejściem Orianthi od muzyki popowej. Nadal jest bardzo przebojowo. Czasem jest to atut, czasem wada, ale cały album pozostawia po sobie przyjemne wrażenie.
Tytułowy utwór rozłożył mnie na łopatki. W pierwszym momencie myślałem, że to jakiś cover Hendrixa, gdyż ciągle mam w pamięci znakomitą wersję „Voodoo Child” w wykonaniu Orianthi. Formuła „Heaven in This Hell” jest bardzo podobna. Potężny riff oraz śpiewana melodia dublowana przez gitarę nie pozostawiają wątpliwości kim się inspirowała Orianthi. Hendrix powraca też w równie dobrym utworze „Frozen”. Ogólnie zdecydowanie wolę Orianthi bardzo rockową i bluesową, niż popową. Dlatego bardzo podchodzi mi także energiczne „Fire”, nastrojowe „How Do You Sleep?” (też świetnie zaśpiewane) oraz „Filthy Blues”. W tych kompozycjach bardziej przyjaznych radiu zwykle czekam na jakieś gitarowe smaczki i solówki. Całe szczęście zwykle jest na co czekać i nawet najwyżej przeciętna kompozycja na tym zyskuje. Bo niestety momentami jest na tym albumie przeciętnie i nieciekawie. Brakuje mi tu takiego szaleństwa, jakim był utwór „Highly Strung” z albumu Believe, w którym gościnnie zagrał Steve Vai. Chciałbym usłyszeć kiedyś Orianthi w naprawdę odważnym wydaniu, popisującą się więcej swoją gitarową błyskotliwością. Mam przeczucie, że dziewczyna się trochę marnuje i szuka przebojów na siłę. Moim zdaniem powinna być bardziej pewna siebie. Ma potencjał by trochę namieszać na rockowej scenie.
Pomimo kilku słów krytyki uważam, że Heaven in This Hell jako całość jest godne uwagi. Bardzo dobrze się sprawdzi choćby w aucie albo naładuje pozytywnie na cały dzień. Co do samej artystki… Nadal będę patrzył na Orianthi z nadzieją na przyszłość. Jestem pewny, że jeszcze nas czymś zaskoczy. Na razie zrobiła wprawdzie trochę nieśmiały, ale jednak krok w dobrym kierunku.