“Voices in The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Dopiero po ponad dwudziestu pięciu latach działalności The Moodies dorobili się wreszcie jakiejś wartościowej płyty koncertowej. „Caught Live + 5” nie da się za bardzo chwalić, bo to wydawnictwo sklecono co nieco pośpiesznie, co nieco bez głowy i bardzo w celach merkantylnych – jak już wcześniej o tym pisałem, album ten ma raczej wartość archiwalną, bo muzyczną – niekoniecznie. Tak, że bardzo zasłużony zespół w zasadzie przez zasadniczą część swojej kariery nie wydał porządnej płyty koncertowej. Okazją do naprawienia tego poważnego niedopatrzenia była trasa koncertowa z okazji 25-lecia „Days of Future Passed”. Było to o tyle ważne wydarzenie, że The Moodies wtedy całą trasę zagrali razem z orkiestrą. No i po raz pierwszy te wszystkie śliczne piosenki zabrzmiały tak jak powinny. Przynajmniej ja pierwszy raz usłyszałem je w odpowiednich wersjach koncertowych, bo nie mam zielonego pojęcia jak faktycznie The Moody Blues wypadało na żywo za swoich najlepszych czasów, czy to już w latach osiemdziesiątych. Pewnie nieźle, bo w tych czasach poważny zespół musiał na scenie prezentować konkretny poziom, bo inaczej by nie przeżył.
Trzeba przyznać, że muzyka The Moodies aż się prosi, żeby na scenie wspomogła ją orkiestra. Bogate, rozbudowane partie instrumentów klawiszowych, najpierw mellotronu, a potem syntezatorów zawsze miały „duże”, orkiestrowe aranżacje – więc problemu z przerobieniem tego pewnie wielkiego nie było. Wydaje mi się, że nie trzeba wiele, żeby mając taki materiał wyjściowy, sprokurować bardzo fajna płytę – dobrze zagrać, dobrze zaśpiewać i żeby orkiestra dobrze się do zespołu dopasowała – „A Night…” wszystkie te warunki spełnia z dużym zapasem. Wszystko przygotowano nad wyraz starannie, można rzec – perfekcyjnie. Ale ta perfekcja nie zabiła na szczęście ducha tej muzyki. Wszystkie utwory wykonano z pasją, uczuciem, zaangażowaniem, na tyle energicznie, na ile pozwala towarzystwo orkiestry. A nie da się ukryć, że taka współpraca ma swoje ograniczenia – wszystko musi być mniej więcej dogadane, nie można przesadzić ze spontanicznością, bo się to całe towarzystwo pogubi. Z drugiej strony to orkiestra jest dokładnie tym, czego wielu piosenkom The Moodies brakowało. Co ciekawe – chyba w największym stopniu zyskały utwory dynamiczniejsze, jak „Ride My See-Saw”, „I’m Just A Singer”. Wypadły one zdecydowanie mocniej, z większym rozmachem. A miejscowa wersja „The Other Side of Life” to prawdziwa potęga, zdecydowanie najlepszy fragment tej płyty. Słychać, że przy tych żwawszych utworach zespół ma większe pole do popisu i skrupulatnie to wykorzystuje. Bo ballady to ballady – skrzypki, trąbki, koncertowy fortepian robiące odpowiedni klimat – jasne, że to pomaga, ale nie aż tak jak tym szybszym numerom. Sam repertuar „A Night…” to oczywiste oczywistości, praktycznie katalog marzeń każdego fana The Moodies – no powiedzmy tak w 75%, bo pewnie każdy z nas zamieniłby kilka utworów na inne. Ale trudno znaleźć tu coś, czego być nie powinno.
Mimo wszystko to taka troszkę ramotka. Już w momencie wydania była to rzecz lekko anachroniczna, a może nawet bardziej niż teraz? Wydaje mi się, że jest to rzecz spóźniona o jakieś dwadzieścia lat. Na początku lat siedemdziesiątych, tak powiedzmy w 1973 albo 74 roku to byłoby wydarzenie, ale na początku lat dziewięćdziesiątych, było to trochę jak próba zawojowania rynku motoryzacyjnego samochodem parowym (jak się jednak okazało – udana!). Szczególnie wtedy, gdyż był to okres naprawdę mocnego fermentu na rynku muzycznym, różne rzeczy się działy, a The Moodies ze swoim koncertem z orkiestrą było reliktem epoki, która już dawno minęła. Pamiętam, jak ktoś się podśmiechiwał, że na te koncerty obowiązywała specjalna promocja dla rodziców z dziećmi. Teraz mogłaby być dla dziadków z wnukami. Od tego czasu dorosło następne pokolenie. Na przykład kolega Walczak, który to wówczas jeszcze na baczność pod szafę wchodził, na chleb mówił – beb, a na muchy – ptapty, o ile w ogóle coś już wtedy mówił. A teraz dorósł i The Moody Blues lubi. Dlaczego napisałem, że teraz coś takiego potraktowano by jako coś zupełnie normalnego – z dwóch powodów: po pierwsze od tamtych czasów rozwój muzyki rozrywkowej wyraźnie wyhamował, żeby nie powiedzieć – stanął, a kwestia modny – niemodny, przestarzały – nowoczesny, w zasadzie teraz nie ma już żadnego znaczenia. Po drugie – od tamtych czasów takich i podobnych wydawnictw z typu „Czy nas jeszcze pamiętasz?”, albo „Ku czci rocznicy” było od groma i trochę – taki proceder już nam znormalniał – jedno wydawnictwo w tą, jedno w tamtą – wsio ryba. Byłbym jednak niesprawiedliwy odmawiając „A Night at The Red Rocks…” wartości artystycznych, zresztą dwa akapity wyżej można przeczytać, że wcale nie odmawiam. Po prostu jak na tamte lata była to płyta taka trochę uroczo niedzisiejsza i niemodna. Ale mimo wszystko i tak odniosła wtedy naprawdę duży sukces – w USA dobiła do złota, a Hayward powiedział, że są z niej bardzo zadowoleni, bo udało im się uwodnić, że nadal potrafią stworzyć wielki spektakl i że dzięki niej zespół wrócił do wielkich sal, bo przez kilka lat, od czasu niezbyt dobrze przyjętego „The Present”, było z koncertowaniem dosyć ciężko.
Zgadza się, na „A Night at The Red Rocks…” udowodnili, że na żywo naprawdę umieją bardzo dobrze zagrać – to znakomita płyta. Ale odradzam jej zakup – to znaczy w tej wersji, która oryginalnie ukazała się w 1993 roku i której ta recenzja dotyczy. Nie warto, bo w 2003 roku ukazała się edycja dwupłytowa, zawierająca jeszcze osiem dodatkowych utworów z tego koncertu. Przede dołożono „Legend of A Mind” w rewelacyjnej, dziewięciominutowej wersji, jest też „Bless The Wings” – najlepszy utwór z „Key to The Kingdom”, również znakomicie zagrany – tu orkiestra zdecydowanie pomogła, jest też piękna wersja „New Horisons” i bardzo fajna, żywiołowa „Gemini Dream”. Tak, że jeżeli ktoś ma ochotę sobie to kupić – to tylko nowsze, jedyne obowiązujące, kanoniczne wydanie.
Z oceną mam pewien problem, bo recenzując ten krążek słuchałem tylko i wyłącznie wydania podwójnego. Do starego nie chciało mi się wracać (chociaż mam i znam) i nie miałem zamiaru robić „play next” tylko dlatego, żeby to co słucham odpowiadało „historycznej prawdzie”. W obecnym kształcie jest to koncert spokojnie na dziewięć gwiazdek, w skróconej wersji – pewnie na gwiazdkę mniej, ale nie chce mi się sprawdzać. Dlatego zostaje dziewięć.
Za tydzień naruszę chronologię i przeżyję szok.