„Jest pan dla mnie zerem”, „Pana chyba pojebało”. Niestety to nie cytaty z mównicy sejmowej, lecz komentarze ludzi mających problem z zaakceptowaniem zdania innego niż ich własne, które padły pod adresem autora tekstu, za to, że odważył się wytknąć pewne wady płyty pewnego bardzo szanowanego w Polsce zespołu. Czytając co niektóre z nich adresatowi tych wywodów przypomniała się historia sprzed roku, może dwóch kiedy to rozdawano nagrody kanadyjskiego przemysłu muzycznego i murowanym kandydatem na ‘nową twarz roku’ był Justin Bieber. Ostatecznie nagrody nie dostał, wygrała jakaś (bodajże) skrzypaczka (której nazwiska za nic nie mogę sobie do czorta przypomnieć). Co zrobili fani Biebera? Przeprowadzili zmasowany atak na stronę facebook’ową artystki ubliżając jej i wyzywając od najgorszych. Cóż, trudno wchodzić w dyskusję z ludźmi ślepo zapatrzonymi w swojego idola, zwłaszcza takimi przypominającymi swoim podejściem poziom nastolatków zaczytujących się w „Bravo”, o czym dobitnie przekonałem się na własnej skórze.
Jaki to ma związek z omawianą płytą? A otóż to taki, że różne wydarzenia ostatnich dni zmusiły mnie do sięgnięcia po coś lżejszego. Tak więc pewnego wieczoru stojąc przed moją półką z płytami kompaktowymi, zastanawiałem się o czym by tutaj napisać na mój wtorkowy „ArtRockowy” slot. Może coś z prog rocka? Eeee, nie mam na to nastroju. Klasyka psychodelii? Jazz? Blues? Nie tym razem. Dziś chyba wolałbym coś bardziej uporządkowanego. Mój wzrok utkwił na przegródce z płytami mojej małżonki. Chwyciłem za płytę (z napaćkaną jaskrwawymi kolorami okładką) duetu She & Him. Aaaa tam, niech będzie...
Zooey Deschanel to dość rezolutna i zapracowana mróweczka. Sporo filmów na koncie (w tym takie dość znane jak „Zdarzenie” Shyamalana, „500 dni miłości” Marca Webba, czy „Autostopem przez Galaktykę” Gartha Jenningsa), serial komediowy („New Girl”) nad którego produkcją sama czuwa (i odgrywa w nim główną rolę), do tego muzykowanie w wolnych chwilach. Nie ma co, jest to osóbka, która jak widać potrafi sobie znaleźć zajęcie. A jako, że darzę zwariowaną Jessicę Day (główną bohaterkę wspomnianego wyżej serialu) niezwykłą sympatią - głównie dzięki jej pozytywnemu nastawieniu do ludzi i świata oraz specyficznemu poczuciu humoru – doszedłem do wniosku, że She & Him może być fajną przeciwwagą do ostatnich wydarzeń.
Nie zawiodłem się. Płyty słucha się niezwykle przyjemnie. Takie lekkie, zwiewne i przyjemnie granie o nieskomplikowanych strukturach i (zazwyczaj) niewyszkanych aranżacjach to coś czego obecny mój stan ducha potrzebował. W sumie to piosenki. Zazwyczaj krótkie i proste mające jednak swój urok, charakter i ciekawe melodie; takie jak chociażby „Sentimental Heart” z delikatną partią fortepianu i sympatycznymi smyczkami w tle, albo przebojowe, lecz brzmiące nieco surowo singlowy „Why Do You Let Me Stay Here?” z ciekawymi chórkami oraz chwytliwy „Black Hole”. Ciekawych fragmentów jest całe mnóstwo. Lubię bardzo lekko jazzujący „Take It Back” z (zdawać by się mogło, że zupełnie nie pasującą tutaj) nieco „hawajską” partią gitary. Nieco pastiszowo może brzmieć „I Was Made For You” mający klimat wygładzonych wczesnych lat 60-tych, dzięki nieco soulowym chórkom i rytmowi przywołującym na myśl niewyszukany rock’n’roll. Jakby na potwierdzenie tego otrzymujemy bardzo skromnie zaaranżowaną, ale mającą niesamowity urok, nową wersję klasyka Motown, czyli „You Really Got A Hold On Me” z repertuaru The Miracles. Tylko żeńsko-męski duet i spokojna partia gitary akustycznej. Tylko i aż. Wszystko to prowadzone w dość senny i przemyślany sposób sprawia, że jest to najpiękniejszy i najbardziej intymny fragment na płycie.
Nawet (mogące się wydawać) słabsze fragmenty na płycie takie jak niby-country’owy „This Is Not a Test” z nasączony duchem The Mamas & The Papas refrenem, czy nieco zbyt „rozmiękczony” „Change Is Hard” mają przynajmniej linie melodyczne, które się pamięta. Nawet nieco zbyt przekombinowana wersja „I Should Have Known Better” Lennona i McCartney’a może się podobać. Nawet jeśli wydawać by się mogło, że lepiej zagrałby to zespół dorabiający pół-amatrorskim muzykowaniem w barach Honolulu.
Całość pomimo swojej prostoty nie ma ani przesadnej cukierkowości, ani zbędnych dźwięków mogących sprawiać, że z płyty wieje nudą. Wydawnictwo jest dość spójne brzmieniowo, a poszczególne kompozycje trzymają równy poziom. Świetna produkcja, nienaganny warsztat wokalny Zooey do tego sporo naprawdę fajnych i przyjemnych dla ucha melodii (wyzwalających pozytywne fluidy) sprawiają, że „Volume One” stał sie miłym przewynikiem od przekombinowanycn progresywnych dźwięków.