„Vanilla Fudge” to swojego rodzaju płyta-pomnik. Z jednej strony debiut kwartetu z Long Island był źródłem inspiracji dla przynajmniej kilku wielkich zespołów (żeby wymienić choćby Yes, Uriah Heep czy wczesne Deep Purple), z drugiej natomiast pomimo jego ponadczasowości, zespół nie potrafił wykorzystać szansy i zapewnić sobie statusu nieśmiertelnych. Dlatego dziś o Vanilla Fudge pamięta zapewne jedynie garstka podtatusiałych zapaleńców, traktujących grupy takie jak ta, jako kultowe.
Dziwić może sukces płyty, która jest na dobrą sprawę wypełniona jedynie utworami autorstwa innych wykonawców. Niby prawda, jednak należy uczciwie stwierdzić, że tylko tytuły i linie melodyczne poszczególnych kompozycji są jedynymi elementami ukazujących ich zbieżność z oryginałami. Vanilla Fudge zmienili ich charakter nie do poznania, nadając im innego, cięższego i – na dobrą sprawę w każdym przypadku – lepszego brzmienia. Poszczególne kawałki zostały celowo ‘spowolnione’, wypełniono je ‘rozlazłymi’ ciężkimi partiami organów Hammonda i napędzanymi przez mocne, niemal siłowe partie sekcji rytmicznej (zwraca uwagę zwłaszcza niezykle żywiołowy styl gry Carmine’a Appice’a). Otwierający całość „Ticket To Ride” mojego nie-ulubionego boys-bandu koronnym przykładem. Z przesłodzonej, cukierkowatej piosenki Vanilla Fudge zrobili motoryczny, fajnie brzmiący kawałek z bardzo ‘przestrzenną’ partią organów i ze zdecydowanie większą siłą wyrazu niż pierwowzór. To samo można powiedzieć o „People Get Ready” Curtisa Mayfielda. Prosta soulowa ballada z elementami gospel tutaj została zupełnie przearanżowana, nadano jej bardziej podniosłego charakteru dzięki czemu całość zdaje się brzmieć monumentalnie i pompatycznie niczym msza.
Wiele utworów zostało rozbudowanych, dodano do nich własne fragmenty instrumentalne. „You Keep Me Hangin’ On” dzięki temu wypada najlepiej na całej płycie. Szybka, rozpędzona uwertura do tego klasyka The Supremes, zaczynająca się wpierw marszowo, by po niewiele ponad minucie nabrać niesamowitego przyśpieszenia. Nie wspomnę już o świetnym śpiewie Marka Steina.... „She’s Not There” w porównaniu z pierwowzorem The Zombies zyskuje dzięki popisom na Hammondzie i ciekawej, psychodelicznej solówce gitarowej Martella, „Bang Bang” natomiast przyprawiony został bogatą partią organów we wstępie, która wcale nie koliduje z lekką i dramatuzującą liną melodyczną utworu.
Jednak uważam, że absolutne mistrzostwo świata zespół pokazał przy okazji „Eleanor Rigby”. Przede wszystkim zaznaczyć należy, że jest nie lada sztuką zrobić coś z niczego. W tę - będąca zupełnie bez wyrazu - kompozycję Lennona i McCartneya, tchnięto nowe życie, wpierw dzięki niesamowitemu stopniowaniu napięcia poprzez rozkręcającą się niczym lokomotywa szarżę perkusji i niesamowitym organom, a następnie dzięki niezwykle dramatycznie prowadzonemu wokalowi Steina i nieco mrocznym chórkom.
Płyta jest znakomitym przykładem tego co zrobić, aby nagrać rewelacyjny kawał muzyki nie komponując samemu ani jednego utworu. Pomysłowość w rozwinięciu prostych tematów przewodnich była na tyle duża, odważna i świetnie zaaranżowana, że niemoc kompozytorską w tym przypadku autorom płyty można wybaczyć. Oczywiście nie można zapomnieć o samej stronie wykonawczej, która bije na głowę wiele innych zespołów, próbujących równolegle z Vanilla Fudge zaistnieć na scenie muzycznej.
Vanilla Fudge jest dla mnie jedną z tych kapel, która pomimo statusu „niedocenionych” zapisały się w kanonie rocka po wsze czasy. Wszystko dzięki tym czterdziestu kilku minutom nagranym w pierwszej połowie 1967 roku.