Stało się. John Frusciante znowu wydaje. Legendarny już gitarzysta Red Hot Chili Peppers, który nagrał z nimi ich najlepsze albumy, by następnie dwa razy opuścić szeregi zespołu, wraca jako muzyk solowy. A kariera solowa Johna, to moim zdaniem coś, na co warto zwrócić uwagę, biorąc pod uwagę choćby jej eklektyzm i autentyczność. Tego lata (w lipcu i wrześniu) ukażą się kolejno epka i album długogrający – oba wypełnione premierowymi utworami. Z tej właśnie okazji postanowiłem przybliżyć Państwu poprzednią, moją ulubioną płytę gitarzysty, wydaną w 2009 roku pod tytułem „The Empyrean”. Wybór na ten właśnie album padł nie tylko ze względu na moje upodobania, ale na fakt, iż muzyka tworząca ten twór jest najbardziej adekwatna do pisania o niej na łamach naszego portalu. Więc, jak zakrzyknął Flea – basista Red Hotów, podczas koncertu w Slane Castle, w Irlandii... „Ladies and Gentlemen! Jooooohn Anthonyyyy Motherfuckeeeeer Fruscianteeeeee!”.
Trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na jedno. John, który zawsze nagrywał muzykę w tempie błyskawicznym (choćby seria 6 albumów wydanych w 6 miesięcy), wreszcie skupił się całkowicie na jednej rzeczy. Nagrania i przygotowania albumu trwały więc od grudnia 2006 do marca 2008. Forma tego nagrania od początku wskazywała jednak na coś większego – mamy tutaj przykład koncept albumu, warto więc skupić się także na fantastycznych tekstach, o których nie będę tu pisać – odkrywanie ich jest bowiem fantastycznym procesem. Gitarzysta opowiada nam historię muzyka, który podczas swojej kariery przechodzi przez różne fizyczne i duchowe wzloty i upadki. Tytułowe „Empyrean” to najwyższy punkt w niebie, coś, do czego przez całe życie dążymy. Można powiedzieć, że tym materiałem Fru podsumował wszystko, co zrobił do tej pory, wchodząc jednocześnie na wyższy poziom wyrażania swoich uczuć muzyką. Temu albumowi bliżej do progresywnych i psychodelicznych brzmień, niżeli do minimalistycznego, spokojnego rocka, do którego nas już przyzwyczaił. Ale tak duże zaangażowanie w ten projekt i zdecydowana zmiana brzmienia, to nie jedyna rzecz, która zaskakuje. Warto zwrócić uwagę na listę gości. Prócz sprawdzonego Josha Klinghoffera (który współpracował z Johnem już wiele razy i zastąpił go po jego drugim odejściu z Red Hot Chili Peppers) i wspomnianego już wyżej Flea, pojawia się tu na gitarze Johnny Marr znany z The Smiths, ale także... chór New Dimension Singers oraz kwartet smyczkowy Sonus Quartet. Tak wielu ludzi nie zagrało na płycie Johna nigdy, a podobna ilość zagościła ostatnio na wydanym w 2004 roku „Shadow Collide With People” (który również godny jest polecenia).
Generalnie tę muzykę ciężko nazwać gitarową. Owszem, mamy tu kilka niesamowitych solówek, o których napiszę później, ale na „The Empyrean” prawie wszystko opiera się na klawiszach. Dodaje to utworom psychodelii, jak w uduchowionym coverze utworu „Song To Siren” autorstwa Tima Buckley'a. Frusciante spisał się jako producent – idealnie podkreślił tajemniczy charakter swoich kompozycji, stworzył rewelacyjny klimat. Świetne zastosowanie smyków sprawia, że nawet najkrótsze z zestawu „God” nie przejdzie niezauważone. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na śpiew. John zrobił znowu wielkie postępy jako wokalista – częstuje nas powabnie brzmiącym głosem, charakterystycznym dla niego falsetem, a krzyki podkreśla rockową chrypką. Ale wspominałem o chórze. „Dark/Light” jest jednym wielkim zaskoczeniem. Pierwsza część to jedynie Fru śpiewający przy akompaniamencie fortepianu z nałożonymi na wszystko efektami, ale druga, ta jaśniejsza część serwuje nam same nowinki. Najpierw kontrowersje wzbudza prościutki, brzmiący oldschoolowo perkusyjny beat, potem dochodzi do tego przepuszczony przez efekty chór i wspaniale zagrana przez Johna partia basowa. Przejdźmy jednak do utworów z widocznymi gitarami, w końcu to główny instrument Johna. Już pierwszy utwór na płycie raczy nas fantastyczną solówką. Długi, przeciągły „Before The Beginning” przypomina słynne „Maggot Brain” Funkadelic (nawet te same efekty nałożone na bębny na początku!). Można się kłócić, czy to aby nie brak własnej inwencji, ale moim zdaniem to świetny hołd złożony klasykowi i przede wszystkim rewelacyjny zabieg – Fru wprowadza nas tym utworem we wspaniały trans, który trwa aż do ostatniego obrotu płyty w naszym odtwarzaczu. Dwa najciekawsze odjazdy gitarowe mamy w „Unreachable” i „Central”. Ten pierwszy to klasyczny rock psychodeliczny z trochę zakręconą strukturą, który kończy się wspaniałą instrumentalną częścią. Drugi, najwspanialszy na płycie, wydaje się prostym rockowym kawałkiem z fajnym motywem klawiszowym, ale sporo się dzieje i w zasadzie od początku do końca trzyma nas w napięciu. Szalona coda z powtarzanym przez Johna tekstem, który ginie pod ścianą dźwięków gitar, smyków, klawiszy i bębnów, to po prostu mistrzostwo świata. Zadziwiającą, powyginaną, skaczącą po oktawach solówkę usłyszymy w „Enough of Me”, ale ten utwór jest ciekawostką z innego powodu. Razem z „One More Of Me” stanowią na tej płycie rodzeństwo. Jest to ta sama kompozycja, jednak z innymi tekstami i przede wszystkim innymi aranżami. Jedno to, tak jak „Heaven”, kolejny ukłon Johna w stronę psychodelicznych brzmień, drugi to jedynie klawisze i wprowadzające pewną dramaturgię smyki. Wtóruje im Frusciante, który śpiewa tu najniżej jak potrafi, za to w końcówce wydziera z siebie najwyższe rejestry, co robi wrażenie, ale jednocześnie pogłębia ten dramatyczny klimat. Na zakończenie delikatny, brzmiący jakby grany z drugiego świata „After The Ending”, w którym usłyszymy jedynie klawisze, syntezatory i falset głównego bohatera. I tak kończy nam się to dzieło, budzimy się z amoku, z tego dziwnego transu, patrzymy za okno i spostrzegamy, że jest już całkowicie ciemno, bo niepostrzeżenie włączyliśmy „The Empyrean” jeszcze kilka razy...
Dla mnie osobiście te 10 utworów to jedna z najlepszych rzeczy, jakie powstały w ciągu ostatnich kilku lat w muzyce. Zamiast gitarowych popisów, marnych podrób Pink Floyd i King Crimson, kolejnych prób stworzenia czegoś nowego, dostajemy płytę, która niczym nie zaskakuje, ale jej zawartość dociera do nas dużo głębiej niż inna muzyka. Każde kolejne odtworzenie tej płyty to duże duchowe doznanie, ciężko wrócić po nim do normalnych spraw, ciężko się obudzić z tego snu. Gorąco polecam. 10.