Po 5 latach milczenia przerwanych na moment wydawnictwem DVD, pędząca w kierunku alternatywnych brzmień i mainstreamu formacja Quidam uraczyła nas najbardziej intrygującym krążkiem w swojej karierze – „Saiko”. Albumem jak się okazuje – patrząc po różnych recenzjach pojawiających się w sieci – dosyć kontrowersyjnym, któremu krytycy nie wieszczą zbyt dużej popularności. Przyczyną tak odmiennych opinii okazuje się być muzyczna forma najnowszej produkcji zespołu, który już na krążku „Alone Together” przyzwyczajał słuchacza do alternatywnych brzmień, wskazując poniekąd kierunek następnej produkcji. Pisząc ten tekst musiałem jednak posiłkować się odsłuchaniem wcześniejszego albumu, co w szczególności polecam zaciekłym krytykom dojrzewającego brzmienia Quidam. Tak naprawdę to brzmienie już bardzo mocno dojrzało, w końcu te 5 lat, które zespół przesiedział w milczeniu nie było tylko bezowocnym czekaniem. Te 5 lat także było najbardziej burzliwym okresem w historii tak naszego kraju co i samego zespołu – co znalazło swoje odzwierciedlenie w tekstach.
Z zapowiedzi miała być to muzyka nowa, świeża – i jest taka dla osób oczekujących wiecznego piasku pod wielbłądzią stopą i gonitwą za elfami po lesie. Bajki odeszły w zapomnienie, które w warstwie lirycznej zostało przykryte grubą pokrywą rzeczywistości. Ta rzeczywistość sięga po dosyć powszechne formy wyrazu, nam słuchaczom rockowym bliższe do dosadnych acz poetyckich subtelnych tekstów Lizard z cyklu „bez Litości”, Carrion czy Kasi Nosowskiej, wiązanego z nutką poezji w typie Grzegorza Ciechowskiego czy mało znanego u nas Herberta Groenemeyera. Muszę przyznać, że warstwa liryczna jest naprawdę bardzo udana, słyszałem że będzie szpila, ale nie spodziewałem się lasu lanc. Teksty to wynik współpracy Macieja Mellera i Bartosza Kossowicza. Kossowicz do pomocy wokalnej w chórkach zaprosił Natalię Grosiak z wrocławskiego Micromusic i Digit All Love, miksem i niejako odpowiedzialnością za brzmienie zajął się Robert Szydło, na co dzień współpracujący m.in. z formacją Micromusic. Całość finalnie została oddana w ręce najlepszego specjalisty od masteringu – Marcina Borsa z wrocławskiego Fonoplastykonu. Bors odpowiedzialny jest za brzmienie choćby Katarzyny Groniec, Kasi Nosowskiej, Moonlight, Oceanu, Hurtu i wielu znakomitych albumów. Tu się Ino dwa Wrocławia spotkały. To słychać w każdym wręcz brzmieniu przeszywających gitar, perkusyjnego groove’u i kroków w kierunku muzyki Noise, Trip – w które faktycznie nie wchodzą, są za to lekkie odniesienia jak perkusja „na beczkach”, nieco podbrudzone brzmienie gitar, które bardzo mocno kontrastuje z perfekcją wykonania. Szydło jako producent wspaniale podkreślił brzmienie Quidam, zamieniając nagrane w studiu ścieżki w najbardziej dopracowany w historii zespołu album. Produkcję przenoszącą artystów do zupełnie innej przestrzeni muzycznej, dobrze wyposażonych sal odsłuchowych i bardzo wysublimowanego gustu audytorium. To prawda – w zapowiedziach krążyły słowa o smaczkach. Są - od tych najsubtelniejszych, ledwo słyszalnych – przez rewelacyjny bas Mariusza Ziółkowskiego - bezprogowy, akustyczny czy podobny trochę do oldfieldowego elektrycznego basu na „Tubular Bells II”, bardzo alternatywne brzmienie gitary Maćka Mellera po elektroniczne arpeggiatory, beczki oraz wiele więcej, które zapewne ujawnią się z czasem słuchaczowi. Czysty sound albumu wyraźnie kontrastuje z występującymi to tu to tam podbrudzeniami dźwięku, harmonizując się z otoczeniem. Ta mieszanina alternatywnego podejścia, dźwięków wyłaniających się z otoczenia bardziej przypomina mi próbę połączenia muzycznych inspiracji zespołem Radiohead, Brianem Eno, sięgnięcia do dobrze poznanych muzycznych korzeni, które wpłynęły na brzmienie marilionowskiego Brave, gabrielowskiego „Up”. W miarę jak poznajemy album odnosimy wrażenie czerpania z wczesnego Davida Sylvana, akcentu Talking Heads nowoczesnego brzmienia Massive Attack czy King Crimson okresu „Discipline” – mając na uwadze zwłaszcza „Elephant Talk” - oraz nowofalowego rockowego czy charakterystycznego dla współczesnego jazzu grania. Uważny słuchacz poprzedniego albumu, któremu przypadły do gustu eksperymenty Quidam na „Alone Together” nie będzie zawiedziony. Pośród łagodnych fortepianowych brzmień i wybrzmiewających gdzieś z oddali fletów usłyszymy długie momenty gitarowej psychodeli i elektronicznych akcentów. Album jest dosyć zróżnicowany, utwory raczej tradycyjnej długości – kilka 5 minutowych, płynne przejścia , bardzo wysoka estetyka połączona z dynamiką i selektywnością miksu. I coś jeszcze, co do tej pory przez krytyków było źle odbierane....
Album zaśpiewany jest w większości po polsku. Teksty są solidne, dojrzałe. Porównania są bardzo dosadne a nawet dosłowne – i chyba tak należy je także odbierać. Pod momentami popowym brzmieniem kryje się wiele goryczy, którą spółka literacka Meller-Kossowicz przemyciła pośród wersów kolejnych utworów, nie oszczędzając naszych polityków, celebrytów, artystów i sił wyższych z gromowładnym włącznie. Tematem większości utworów są rozstania - i te w złości, planowane i te niechciane, mówiące o stracie. Lirycznie to bardzo refleksyjny album, który uzupełniony muzyką pozwala wsłuchać się w treść i zrozumieć myśli autorów. Całość podzielona jest na 3 części przerwami, utwory wchodzące niejako w części są ze sobą połączone. Nuta każdego poprzedniego rozpoczyna następny – co w niedalekiej przeszłości bardzo ciekawie wyszło na marillionowskim „Brave”. Tutaj jest to pewną konwencją, gdyż połączone utwory się diametralnie od siebie różnią. Usłyszymy to zwłaszcza w przejściu pomiędzy nowofalowym „Haluświaty” a klasycznym, jazzowym w no-manowskim stylu by nie napisać podchodzącym w lounge mocno nostalgicznym „Lato” czy między alternatywnym ocierającym się lekko o nowofalowe brzmienia „sPotkania” otwierającym jakby drugą część albumu z wyraźnie talkingheadowskim początkiem „Dodekafonix”, które następnie z rozbiegu przechodzi w kolejną nostalgiczną ekspresyjną i eksperymentatorską „... jesień” wpadającą bezpośrednio w „Ostatecznie”. I prawdę mówiąc największe ciarki przeszły przeze mnie właśnie przy utworze „sPotkania” oraz „Ostatecznie”. Zwłaszcza forma "Ostatecznie" – pełna elektroniki, nowoczesnych układów perkusyjnych i efektów wokalnych. Drugą część albumu zamyka utwór „...zima”, pozostawiając trzecią – Saiko i nowoczesny „...przedwiośnie” pełnym groove’u w klimacie lubianym przez fanów LPD, będącym jednocześnie i zaprzeczeniem formy muzycznej akustycznego poprzednika jak i potwierdzeniem jego warstwy lirycznej. Album zamyka utwór „Wiosna”, nadając jej charakter konceptu i rozliczenia się z całą płytą. I tu właśnie przychodzi myśl o pewnym rozliczeniu się tym albumem. Widocznie 5 lat, które minęło w historii zespołu obfitowało w wiele burzliwych wydarzeń, których echo odnajdujemy w liryce i muzycznej ekspresji tego albumu.
Niewątpliwie jest to najlepsza produkcja zespołu, niewątpliwie w całości z nawiązką rekompensuje nam okres oczekiwania na nowy album. Zespół wydaje się być w najlepszej formie, przygotowali płytę, która powinna otworzyć im drzwi do największych scen festiwalowych. Wydawało się, że to „Alone Together” będzie apogeum kariery zespołu – tymczasem szczyt wydaje się być dopiero przed nimi. „Saiko” podniosło poprzeczkę przyszłych oczekiwań wobec zespołu, jednocześnie w 100% wypełniając moje dotychczasowe. Zapowiada się wiele wieczorów z tym albumem. I nie jest prawdą zapowiedź „Saiko” jako oszczędnego albumu. To pełna treści, bogata w smaczki i bardzo poukładana produkcja , a przede wszystkim ujawnienie się nowych możliwości muzycznych, które wydają się być po prostu nieograniczone.