Żelazny Motylek jest jedną z najciekawszych grup przełomu lat 60-tych i 70-tych. Być może nie najwybitniejszą, nie najbardziej innowacyjną, ale ze względu na tej jeden utwór, który im się przydarzył (mowa oczywiście o „In-A-Gadda-Da-Vida”) warto wspomieć o początkach ich historii.
Co ciekawe - i nie mogące umknąć uwadze - to fakt, że Iron Butterfly jest jedną z niewielu grup, które wypracowały swoje własne, charakterystyczne brzmienie już na pierwszej płycie. Styl oparty na przewodniej roli (charakterystycznego brzmienia) organów Douga Ingle’a, podparty ciekawymi psycholeliczno-jazzującymi „pląsami” sekcji rytmicznej, z bardzo „schowaną” gitarą był jednak czymś co wyróżniało tą formację z San Diego od całej masy innych - wyrastających równolegle niczym grzyby po deszczu - kapel. Być może Doug Ingle miał styl nieco „podchodzący” pod Raya Manzarka z The Doors, a brak silnego, potrafiącego „szapnąć” muzykę Iron Butterfly wokalisty to kolejny mankament zaniżający wartość zespołu, ale pomimo tego należy przyznać, że Iron Butterfly potrafił stworzyć muzykę, która wciąż może zachywać słuchaczy wiele dekad później.
Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę „Possession” słychać, że to właśnie TEN zespół, nawet jeśli wcześniej słyszało się jedynie słynne „In-A-Gadda-Da-Vida” gdzieś przypadkiem w radiu. Płynne brzmienie organów, nie za mocne tempo perkusji i śpiew Igle’a, mający w sobie zarówno coś demonicznego jak i niewinnego.
Pierwsza płyta Motylka nie grzeszy jednak przesadną ambicją, ani wyszukaniem. Większość zawartych na „Heavy” utworów to niezbyt wyrafinowane kompozycje, takie jak chociażby drugi w zestawie „Unconscious Power”, który jest dość prostym i szybkim utworem; nie mającym wprawdzie jakiś wyraźnych znamion przeboju, ale konstrucja utworu wyraźnie wskazuje, że miał to być kawałek stworzony z myślą o Top Twenty. To już ciekawiej jest w „Get Out Of My Life, Woman”, gdzie linia melodyczna przypominająca dokonania Janis Joplin miesza się się z lżejszym gatunkowo psychodelicznym rytmem przywołującym na myśl wyspiarskie The Pretty Things.
Troszkę wieje nudą w dość nijakim (i momentami zdawać by się mogło, że nieco pastiszowym) „Gentle As It May Seem”, ale kolejny w zestawie „You Can’t Win” zaciera pewne niedostatki poprzeniczki. Mocny rytm, wyrazista partia organów, no i w końcu silniejszy śpiew. Do tego dochodzi zapadająca w pamięć melodia z kilkoma lekkimi przejściami. Całość sprawia, że jest to jeden z ciekawszym momentów wydawnictwa, nawet pomimo faktu, że „You Can’t Win” do najambitniejszych nie należy.
„So-Lo” brzmi chyba najbardziej psychodelicznie, głównie dzięki ciekawym partiom wokalnym, co do których żałować można, że nie zostały tak rozwiniętę jak w przypadku równoległych poczynań chociażby The Moody Blues (taka „chóralność” znana ze słynnego „Days Of Future Passed” kwintetu z Birmingham była by tutaj jak najbardziej na miejscu). Jest także kilka nieskomplikowanych klawiszowych wariacji i ciekawie brzmiąca lekko „gilmour”-owa gitara w tle.
Kolejne utwory zaniżają nieco wartość całości. Owszem chociaży dzięki organom w „Look For The Sun” słyszymy, że to wciąż zespół trzymający się swojego brzmienia, ale niestety same utwory są dość przeciętne. To już lepiej przentuje się żwawszy „Fields Of Sun” ze swoim szybkim rytmem i fajną – nieco mroczną - wokalną partią gdzieś w środku.
Jednak wieńczący całość „Iron Butterfly Theme” jest jedynym z takich fragmentów, który zaciera wszelkie niedoskonałości poprzednich kilkunastu minut. Jest to swego rodzaju manifest, opus magnum całości i ten przebłysk geniuszu na który się wyczekuje.
Mroczny to – w całości instrumetalny – utwór, który obok nieśmiertelnego „In-A-Gadda-Da-Vida” jest bezprzecznie najważniejszą kompozycją w twórczości Iron Butterfly. Bardzo czuć tutaj tę psychodeliczną aurę, która wypełni następną i najsłynniejszą płytę zespołu. Mocniejsza (nareszcie!!!) gitara prowadząca główny motyw utworu z fajnymi, brzmieniowymi efektami, momentami nieco improwizowana partia klawiszy Ingle’a, szybki – i lekko trasnowy – rytm; to wszystko sklecone w niewielu ponad czterech minutach tworzy niesamowitą uwerturę do tego co zespół stworzy kilka miesięcy później i dzięki czemu zapisze się w annałach muzycznych po wsze czasy.
Przyznaję się bez bicia: moim pierwszym zamiarem było zrecenzjonowanie drugiej w ‘motylkowej’ dyskografii płyty „In-A-Gadda-Da-Vida” jednak postanowiłem sobie utrudnić nieco zadanie i zabrać się za co było swego rodzaju wprowadzniem do słynnego „Rajskiego Ogrodu”. Nawet jeśli „Heavy” nie jest muzycznym pomnikiem tamtych czasów to warto o niej wspomieć chociażby ze względu na to, że gdyby nie „Iron Butterfly Theme” nie otrzymaliśbyśmy „In-A-Gadda-Da-Vida”. Stąd te kilka powyższych linijek o nieco niedocenionym debuicie grupy Douga Ingle’a.