Niesamowitą sprawą jest to, że raz na jakiś czas na świecie pojawia się coś takiego jak Wolfmother. Przywołuje on ma myśl powiedzenie „Rock Will Never Die” i słysząc poczynania takich zespołów jak wspomniany australijski kwartet pozostaje mi wierzyć, że dzieła rockowych Bogów przełomu lat 60-tych i 70-tych pozostają wciąż inspiracją dla kolejnych pokoleń muzyków.
Zapewne o Wolfmother bym nie usłyszał w ogóle gdyby nie utwór „Vagabond” z ich pierwszej płyty, który został wykorzystany w filmie „(500) Days Of Summer” Marca Webba z Josephem Gordon-Levittem i Zooey Deschanel w rolach głównych, zresztą świetnie wkomponowujący się w jedną ze scen obrazu. Nie oszukujmy się, o ile w rodzimej Australii oraz za Atlantykiem grupa ma w miarę ustabilizowaną pozycję, o tyle w Europie w tym temacie jest nieco gorzej i jakiekolwiek wzmianki o zespole znaleźć jedynie można w profesjonalnej muzycznej prasie, skupiające się bardziej na klasycznej odmianie rocka, aniżeli jego współczesnym brzmieniom. Tak zresztą było ze mną, a do sięgnięcia po „Kosmiczne Jajo” przekonała mnie dość pozytywna recenzja płyty w jednym z archiwalnych wydań magazynu „Classic Rock”.
Niemniej w samym utworze „Vagabond” zaintrygowało mnie to urokliwe połączenie surowości, niemal garażowego brzmienia z - mimo wszystko - przemyślaną złożonością i pomysłowością. Brzmienie proste, ale jednak intrygujące. No i ten nieodparty klimat pięknych lat 60-tych i 70-tych.
Po piewrszym przełsuchaniu może wydawać, że „Cosmic Egg” jest niczym więcej jak zbiorem hałaśliwych numerów. Owszem jest ostro, z - przekraczającą przeciętną – dawką decybeli. Motywami poszczególnych utworów są zazwyczaj dość nieskomplikowane gitarowe riffy podparte mocnymi rytmami nadawanymi przez sekcję rytmiczną. Zresztą konstrukcje kolejnych numerów również nie grzeszą przesadnym wyszukaniem. Owszem tu i ówdzie pojawią się nagłe zmiany tempa jak chociażby w „Pilgrim”, czy też otwierającym całość „California Queen”, aczkolwiek nie zmieniające zasadniczo charakteru poszczególnych kompozycji.
Jest tutaj cała masa ciekawych linii melodycznych, często również nieskomplikowanych, możnaby powiedzieć, że niemal prostackich, aczkolwiek trudno nazwać je przebojowymi. Co ciekawsze są to momenty mimo wszystko zapdające w pamięć, jak choćby przypominające chwilami wczesne dokonania Kula Shaker „New Moon Rising”, czy bardzo sabbath’owe zarówno w otwierającej utwór basowej partii jak i refrenie „Sundial”.
Jednak obok rzęsistych i mocnych kawałków są też lżejsze przerywniki. Wspomnieć należy o nie mogącym się nie podobać delikatniejszym „In The Morning” przywołującym nieodparcie na myśl zarówno foklujące harmonie wokalne rodem z The Byrds pomieszane z floydowo brzmiącym psychodelicznym brzmieniem, jak i klimat kojarzący się z hendrix’ową klasyką.
Źródeł inspiracji - z których lider Andy Stockdale tworząc całość czerpał garściami - nie trudno się doszukać. Wszędzie tutaj pełno klasycznych, hard-rockowych brzmień będących jednak bardziej ukłonem w stronę brytyjskiego niż amerykańskiego dziedzictwa rockowego. Owszem doszukać się tutaj można sporo akcentów z klasyki zza Oceanu, jednak to wyspiarskie grupy pokroju Black Sabbath, Uriah Heep (świetna partia organów w utworze tytułowym kojarząca się z hammond’owymi popisami Kena Hensley’a), Cream czy nawet Budgie (taki „10000 Feet” wydaje się być miczym innym jak hołdem oddanym walijskiemu zespołowi) zdawać by się mogło, iż najbardziej odciśnęły swoje piętno na twórczości Wolfmother. Zresztą wierne kopiowanie to ostatni zarzut jaki można postawić zespołowi; bardziej chodziło o stworzenie tego niesamowitego klimatu sprzed ponad czterech dekad; spontaniczności, braku jakichkolwiek zahamowań przed mocniejszym brzemieniem, eksperymentowaniem i oddaniu się muzycznemu instynktowi.
Zresztą jedynym wyjątkiem zdaje się być „White Feather” stworzony jakby za potrzeby radia; dość luźny śpiew, prosty i (w tym przypadku) nie za głośny sposób prowadzenia utworu z mniej piskliwą gitarową solówką sprawiają, że utwór w swojej „łagodności” (w porównaniu do reszty zestawu) sprawia wrażenie odskocznika nie do końca pasującego do koncepcji produkcyjnej całości. Według podobnego schematu skonstrułowany został również „Far Away”, jednak o ile w przypadku „White Feather” można stwierdzić, że mimo swoich wad jakoś się broni, o tyle „Far Away” brzmi już zupełnie bezbarwnie i zdaje się być bezsprzecznie najsłabszym punktem zawartości „Cosmic Egg”.
Pomimo swoich wad druga płyta Wolfmother jest pozycją zaskakująco dobrą i godną polecenia. Świetne melodie, znakomity warszat i ciekawa – wprawdzie nie innowacyjna – pomysłowość w stworzeniu konstrukcji poszczególnych utworów sprawiają, że całego zestawu słucha się z przyjemnością oraz z powracającymi - niczym boomerang – myślami, że wprawdzie urodziłem się kilka za późno, to wciąż raz na jakiś czas pojawia się zespół taki jak ten, który sprawia, że odzyskuję (muzyczną) wiarę w ludzkość.