Amerykańskie granie w polskim wydaniu i co najważniejsze bez absolutnych kompleksów. A odpowiedzialny jest za nie krakowski skład Rusty Cage, który płytą Let The Rifle Fire debiutuje na rynku. Powstali w Krakowie cztery lata temu początkowo pracując w trzyosobowym zestawieniu z Arkadiuszem Żureckim i Pawłem Badzińskim na gitarach oraz Arkadiuszem Kołodziejem na perkusji. Wkrótce do muzyków dołączył grający na basie… Basik. To jednak dopiero w tym roku kapela dopełniła skład. Wokalistą grupy został Greg Toma i to już z nim na pokładzie krakowianie zarejestrowali debiutancki materiał, który światło dzienne ujrzał w lipcu tego roku.
Z czym mamy tu do czynienia ujawniłem już w pierwszym wersie. Artyści parają się muzą może niezbyt oryginalną w skali globalnej, niemniej w naszym kraju wciąż nader skromnie eksplorowaną. Solidne hardrockowe granie bardzo mocno podszyte amerykańskim południem, bluesem, grunge’m i sporą dawką rockowego żaru i luzu – oto najkrótsza definicja ich dźwięków. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę i fotki pomieszczone w książeczce, pokazujące stare i zdezelowane amerykańskie auta, aby wczuć się w klimat tej płyty.
Korzenie ich muzyki tkwią w bluesie. Już rozpoczynający całość The Weed zdradza te inklinacje, choć sam riff użyty w kompozycji delikatnie przywołuje klasyczny już hit… Depeche Mode Personal Jesus. Bardzo bluesrockowo robi się również w Gambler’s Diner, zaś atmosferę sennego, prowincjonalnego i zakurzonego przydrożnym piachem, amerykańskiego południa świetnie oddaje początek Hit The Road.
Silną stroną Rusty Cage jest wokalista Greg Toma mający naprawdę kawał piaszczystego głosu i spore możliwości interpretacyjne. Przekonuje o tym w Ocean Drive jednym z najlepszych numerów na płycie, ze zgrabnym solo pod koniec kawałka. Profesjonalizmu nie można zresztą odmówić pozostałym członkom kapeli. Absolutnie nie widać u nich debiutanckiej tremy.
Czyli co? Jest różowiutko? No nie tak do końca. Materiał zawiera osiem piosenek i tylko 35 minut muzyki. Jest na tyle krótki, że raczej nie zdąży słuchacza znużyć, niemniej nie da się ukryć, że na Let The Rifle Fire wielkiego urozmaicenia i zaskakujących skoków w bok nie ma. Przy większej ilości tak zagranej muzyki mogłoby być różnie. Całkiem niedawno recenzowałem na naszych łamach najnowszy krążek Black Stone Cherry, do którego przecież stylistycznie Rusty Cage wcale nie jest aż tak daleko. Różnica między kapelami polega jednak na tym, że panowie z Kentucky swoimi refrenami urywają jaja, a u Rusty Cage z dobrą nośną melodią jest jeszcze krucho. Warto o tym pomyśleć, bo przecież, w dużej mierze, o to w takim graniu chodzi…