Z dedykacją
Tam, gdzie żebracy przyjmują czeki
A dzieci wykradają karty kredytowe z kieszeni rozbitków życiowych
Doszedłem do siebie w swojej przyszłości
A było to zaledwie wczoraj
Nie byłem pewien przeszłości, od której coś mnie w środku mdli
Późno w nocy mruga tylko blada nocna lampka, a ekran komputera wzmaga wrażenie samotności. Siedzę, po całym dniu zmagań z własnymi obowiązkami i cudzymi oczekiwaniami, jedno z drugim czasami zmienia się miejscami i kłuje w boku. To już? Myślę sobie nerwowo przełykając ślinę i drapiąc się po policzku. To teraz ma się wszystko skończyć? Czy też może to jeszcze jeden stresowy odruch wymęczonego ciała, które „…każdy z nas gnębi, jakby wieczne było”. Uff, jednak dokończyłem recenzję – znaczy się hipochondria mnie jeszcze nie zabiła.
No więc sklejam sobie okruchy przyjemnych chwil w całość. Nie klejem Revella, choć mógłbym i jego zaliczyć to owych rekwizytów przyjemności, na które ostatnio nie znajduję zbyt wiele czasu. Pęd dnia codziennego, te wszystkie kolizje i pozory szczęścia, szczere uśmiechy i puste słowa, rozedrgane namiętności i zimny bezruch zabierają cenne chwile mojego życia, i czuję się czasami jakbym sam zasiadł na pustkowiu pełnym luster. No właśnie…
Posłuchajcie! Wysłuchajcie mnie!
Proszę was o uwagę!
Uciszcie się, by usłyszeć głos w tłumie.
Miesza mi się wszystko i już nic nie rozumiem,
A wiem, że czujecie to samo i zawsze chcieliście to powiedzieć.
Lecz nie macie szans, jesteście tylko głosem w tłumie,
Już nawet nie wiem, o co tu chodzi, wszystko się zatarło,
Nie umiem odróżnić dobra od zła,
Po prostu nic już nie rozumiem…
Wołanie? O nie, to już właściwie skarga. Odkąd ją pamiętam, zawsze brzmi tak samo. Śpiew wokalisty, ten, do którego przywykliśmy w czasach otaczających utracone dzieciństwo chwyta za gardło z siłą wyimaginowanego bólu w klatce sprzed chwili. Zastygam zatem, słysząc śpiew gitary, a to delikatne solo gitarowe, tak inne w swoim brzmieniu od zapamiętanego z czasów zabaw na huśtawkach jest tylko i wyłącznie uzupełnieniem słów, które głos artysty wyśpiewał przed momentem. Nic dziwnego, w końcu to śpiewa ten, który … ma reputację człowieka obdarzonego darem słów. Facet, którego obserwacje życiowe kształtowały wielu z nas. Razem z nim dorastaliśmy, budując swoje wizerunki na obraz macho w białym Capri. Z nim zaliczaliśmy kolejne przyjęcia w ogrodzie, zapominając o tym, co nas otacza, bo szara rzeczywistość PRL-u musiała się jawić inną definicją słowa Fugazi.
Tamte czasy minęły. Wyprowadziłem się z moich rodzinnych miejsc, by nie słyszeć awantur zza ściany, bo cóż to życie, które musisz sobie wytłumiać nałożoną na głowę poduszką. Znałem wszystkie tajemnice i wskazówki, wiedziałem jak ułożyć sobie świat, by nie popełniać znanych mi błędów. I co? Dziś siedzę sam, słuchając po nocach zawodzenia gitary Franka Ushera w Cliché i zastanawiam, jak pozbyć się z głowy natrętnej myśli, że ona – kameleon to mój prywatny zakulisowy władca, pociągający za sznurki tak, aby to wszystko zabrzmiało jak jakaś Gorzka Suita.
Patrzę więc na zestawienie piosenek zawarte we wkładce do płyty i przypominam sobie, jak ta miłosna pieśń bez wartości usiłowała mi wmówić, że właściwie nigdy dla mnie wiele nie znaczyłaś. Na dobrą sprawę to prawda, tylko to ja sam uchwyciłem się tego zdania jak szaleniec i teraz niestety już za późno, by cokolwiek zmienić. Pozostaje zatem muzyka, dopasowująca się do nastroju chwili, szemrząca swoim wyrafinowanym tekstem i kwiląca przejmującą solówką wspomnianej gitary. Muzyka opisująca świat na pozór odległy, a tak po prawdzie obecny tuż za progiem. Powinienem, choć nie potrafię – was przed nim przestrzec. Uciekaj, uciekaj w cholerę – napisał kiedyś Roger Waters i coraz częściej mam wrażenie, że ta cegła w murze to też ja.
Zatem: ja też nie wierzę rządowi ani jego przeciwnikom, jak to deklaruje wokalista w State of Mind. Trochę już na tym świecie przeżyłem, bym swoje zrozumiał. Niczego jednak nie zmienię i nawet nie próbuję, bo nawet mam za mało sił, by zostać podglądaczem, niczym postać w The Voyeur (I Like to Watch). Wypiję czasami ze swoim towarzystwem, i wtedy wydaje mi się, że mój widok ze wzgórza też jest różowy. Na szczęście otrzeźwienie przychodzi szybko – wystarczy jedynie wsłuchać się w tekst View From The Hill i natychmiast zimny dreszcz przechodzi przez ciało. Tak jest, mimo balladowych miniatur muzycznych cały album to uosobienie smutku i braku perspektyw. Niby widzisz, że pokazano ci inne życie, że może być inaczej, ale jednak wszystko gdzieś tam na końcu zaczyna brzmieć jak jakiś wyświechtany frazes.
Cóż więc pozostaje? Zgodzić się na ten frazes, iść przed siebie i odnajdować chwile szczęścia w tych skrawkach codzienności, które potrafią nas jeszcze poruszyć. Czy będzie to rozmowa z kimś tego wartym, czy uśmiech dziecka, czy też wreszcie kilkadziesiąt minut muzyki, tak uparcie powracającej natrętnym wręcz tekstem lub melodią – to nasz ratunek. Nasze jedyne przyjemności na tym padole. Jeśli więc szukasz muzyki, albo lepiej – szukasz wsparcia, by mieć siłę mierzyć się z okropieństwami dnia codziennego – jestem tu obok. Nastawmy Vigil In The Wilderness Of Mirrors – niech nas ta tęsknota ogarnie. Bo ja…
Wciąż będę czuwał na bezludziu pełnym luster
Wyciągasz rękę, jesteś tak blisko, że niemalże możesz to uchwycić
Lecz to zawsze znika wtedy, gdy jest już takie bliskie
Któregoś dnia przekonamy się jednak, że stoimy w blasku światła
Póki to nie nastąpi, będę czuwał na bezludziu pełnym luster
Nic tu nie jest tym, czym się wydaje
Boję się krzyczeć, by nie zwrócić na siebie uwagi mocy,
Które kontrolują nasze myśli i nasze życie
Gdyż wtedy dowiedzą się, że to, czego pragnę jest bronią najstraszliwszą
A jest nią prawda
Dzień po dniu to narasta, staje się potężniejsze
Lecz gdy krzyczeć już nie mam sił, potrzeba mi duchowego wsparcia
Wtedy wsłuchuję się w tłum
Taka to płyta. Arcydzieło dla mnie i już.