ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu McCartney Paul & Wings ─ Band On The Run w serwisie ArtRock.pl

McCartney Paul & Wings — Band On The Run

 
wydawnictwo: Apple Records / EMI 1973
 
1. "Band on the Run" [5:10]
2. "Jet" [4:06]
3. "Bluebird" [3:22]
4. "Mrs Vandebilt" [4:38]
5. "Let Me Roll It" [4:47]
6. "Mamunia" [4:50]
7. "No Words" [2:33]
8. "Helen Wheels” [3:34]
9. "Picasso's Last Words (Drink to Me)" [5:50]
10. "Nineteen Hundred and Eighty-Five" [5:27]
 
Całkowity czas: 47:57
skład:
Paul McCartney – vocals, lead, rhythm, acoustic and bass guitars, drums, piano, keyboards, percussion / Linda McCartney – organ, keyboards, vocals / Denny Laine – rhythm, lead, acoustic, flamenco and bass guitars, keyboards, percussion, vocals
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,2
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,72

Łącznie 82, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
07.07.2011
(Recenzent)

McCartney Paul & Wings — Band On The Run

Trasa, którą wracam z pracy we wtorki i czwartki ma to do siebie, że zajmuje mi około 45 minut płynnej, niezbyt męczącej jazdy. Można ją pokonać na dwa sposoby: albo ciut dalej, ale autostradą za trzynaście złotych w jedną stronę, albo ciut bliżej (czyli na skróty) drogą powiatową i gminną, na której czasami stoi sobie policja, ale generalnie to nic się nie dzieje. Czasowo w sumie to wychodzi tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Ano, bo czterdzieści pięć minut to był onegdaj kanon czasowy dla płyt długogrających. Zanim ilość miejsca na nośnikach podwoiła się (albo zwielokrotniła, patrząc na różne empetrójki czy oggi) nagrywano zazwyczaj po 10 utworów na album, z czego po pięć na każdą stronę. A łączny czas każdej ze stron płyty analogowej nie przekraczał 22-25 minut. I wszyscy byli zadowoleni. Zespoły musiały się spinać, by na krążku umieścić to co trzeba, a słuchacze mogli liczyć, że żadnej zapchajdziury tam nie będzie (no, może nieco naiwne to jest, ale co tam). Teraz… jest inaczej. I nawet nie chce mi się tego komentować.

Band On The Run.

Powyższy wstęp podyktowany jest m.in. tym, że album Paula McCartneya i grupy Wings mieści się w powyższej kategorii. Dziesięć (w angielskiej wersji winylowej – dziewięć) piosenek, z których każda to skończone dzieło. Żadnej zbędnej nuty. Absolut. Akurat na powrót z pracy do domu.

Nie pamiętam, w jakich okolicznościach przyrody natknąłem się na ten album. W dniu wydania i owszem, byłem już na świecie, ale z całą pewnością nie muzyka wówczas była dla mnie najważniejsza (pomijając fakt, że w tamtym kraju nic nie było wówczas ważne). Po zastanowieniu – wykluczone, bym z Band On The Run zapoznał się w latach osiemdziesiątych – wtedy słuchałem innej muzyki i na McCartneya (który też wówczas zdawał się mieć co najlepsze za sobą) nie było czasu. Nikt z moich znajomych nie posiadał tego albumu, rodzice też jakoś niekoniecznie, słowem: musiało się to wydarzyć w latach dziewięćdziesiątych. I tu, drogą wykluczania z grubsza jestem skłonny odnaleźć moment dziejowy owego eventu: załóżmy, że stało się to w latach, gdy mój ukochany Marillion stał się marillionem, i jako tako rozmienił moją atencję dla niego samego na drobne.

W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, albumem Brave marillion wysłał mnie do wszystkich diabłów, czyli wyleczył mnie z bezkrytycznej miłości do niego samego. Moje ucho otworzyło się tym samym na muzykę, której specjalnie wcześniej nie akceptowało. Ot, wiedziałem, że jest, że nawet niektóre kawałki to fajne piosenki, grywanej w radiu. McCartney był wśród nich – owszem, The Beatles się słuchało, ale bardziej dlatego, że Lennon to lub tamto. Sam Macca, jak go zwą tu i ówdzie raczej nie przystawał do wizerunku ambitnej muzyki. Ktoś mi to wmówił i wstyd przyznać, przez długi czas tak myślałem.

Ok, konkrety. To album z pierwszej dziesiątki moich płyty w ogóle. Bezkonkurencyjny, jeden z tych, które zabrałbym na bezludną wyspę. Jest tu – definiowana przez wielu z nas właśnie w taki sposób – muzyka artrockowa w pigułce: wielowątkowe kompozycje, ze zmieniającą się melodyką i pokręconą rytmiką (Band On The Run, Picasso’s Last Words), jest ostre rockandrollowe granie z riffami zapadającymi w pamięć od pierwszego słuchania (Let Me Roll It), są kawałki balladowe (Mamunia, Bluebird), jest wreszcie znakomity, dynamiczny rock, taki, który sprawdzi się na koncertach i … pozwoli pośpiewać np. w aucie pędzącym do domu (Mrs Vandebilt, Nineteen Hundred And Eighty Five). Jedyna uwaga – trzeba uważać na policję, bo noga sama opada na pedał gazu.

Muzycznie MCCartney sięga tu do wodewilu, próbuje francuskiej piosenki, mruży do nas oko w rytmie disco (wg mnie – takiego disco, które miało dopiero nadejść w drugiej połowie lat siedemdziesiątych) i wreszcie kokietuje słuchacza elementami rocka symfonicznego. Niezły kolaż, prawda? I choć owe mozaikowe utwory (tytułowy oraz Picasso…) powstały niejako w podobny sposób, co druga strona słynnej Abbey Road, to … całość sprawia wg mnie nawet lepsze wrażenie, niż wspomniana część płyty The Beatles. Potrafię sobie wyobrazić świat muzyczny bez tych nagrań Czwórki z Liverpoolu, ale … nie wyobrażam sobie muzyki rockowej XX wieku bez Band On The Run. I basta.

Na koniec – kwestia tekstowa. Istotna, bo McCartney między innymi dlatego dorobił się tej „gorszej” opinii, jakoby nie poruszał – w przeciwieństwie do Lennona – ważnych tematów (cóż, lekką ręką zapomina się mu Eleanor Righby czy The Fool On The Hill). Na Band on The Run aż kipi zatem od ważkich rzeczy. Prym wiedzie oczywiście wolność, jako temat przewodni (cytaty są w każdym z nagrań, proponuję ich poszukać, bo to fajna zabawa). A oprócz niej można odnaleźć w poszczególnych piosenkach całą masę odnośników do ważnych tematów, począwszy od beatlesowskiej (już wtedy) klasyki, poprzez protesty studentów, aż po nawiązanie do świata artystycznego (słynne ostatnie słowa Picassa – zacytowane w utworze zbudowanym wg zasad przyświecających artyście w jego malarskiej twórczości). To zupełnie inny Macca, niż ten, do jakiego przywykliśmy przez pryzmat piosenek w rodzaju Michelle.

Rozpisałem się. Mógłbym tak jeszcze was zanudzać szczegółami: a to gdzie album nagrano, a to kto jest na okładce, a to dlaczego widnieje on pod nazwą Paul McCartney & The Wings. Albo całą masą smaczków, jakie się z piątym solowym albumem słynnego Beatlesa łączą. Tudzież omawiać poszczególne piosenki. Po co? Przecież to i tak jednak nie zmieni zasadniczej kwestii: Band On The Run  to arcydzieło. Jak dla mnie – to jazda obowiązkowa, której wstyd nie mieć!


 

Ps. Recenzję pisałem z kolekcjonerskiej wersji winylowej, wydanej w 2010 roku. Oprócz niej posiadam wydanie 25th Anniversary Edition z 1999 roku oraz brytyjską wersję winylową z 1973 (tej ostatniej na niektórych kawałkach nie da się już słuchać, tak jest zajechana). Do posłuchania proponuję wersję Remaster z 2010 roku, a jak kogoś wciągnie – wydanie na 25 lecie jest znakomite, można po nie sięgnąć.
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.