Postać Jonathana Eliasa może fanom rocka progresywnego niewiele mówić. Jego nazwisko związane jest głównie ze światem twórców muzyki filmowej („Fighting”, „Pathfinder”, „Far From Home”). Fani Yes kojarzyć go jedynie mogą z albumem „Union”, przy którym pomagał muzykom, a za którego porażkę komercyjną i produkcyjną często niesłusznie zostawał obarczany. Cała historia współpracy pana Eliasa i Yes jest troszkę bardziej złożona i ma swoją genezę jeszcze pod koniec lat 80-tych w związku z projektem ABWH, a dokładnie powiedziawszy, powstającym właśnie w wielkich bólach drugim albumem formacji. W jednym z ostatnich wywiadów Elias przyznał, że obok nacisków ze strony wytwórni (Arista) pracę utrudniał ostry konflikt między Steve’m Howe’m, a Rickiem Wakemanem. Dzięki zaangażowaniu Jona Andersona w fuzję obu odłamów Yes i innym, często dziwnym, okolicznościom udaje się wydać wspólną płytę „Union”, zawierającą między innymi utwory, które miały trafić wstępnie na płytę „ABWH II”, a nad których produkcją czuwał własnie Elias, dlatego jego nazwisko widnieje, jako jedne z wielu, na długiej liście współproducentów „Union”. Jednak widzę, że schodzę z tematu; miało być o „Reqiuem For The Americas”.
Jonathan Elias nigdy nie ukrywał swojej fascynacji kulturą i historią rdzennych Indian amerykańskich (zresztą kolejne jego solowe albumy zdają się kontynuować ścieżkę obraną na „Reqiuem...”). Wszystko fajnie, tylko problem polega na tym, że jeśli oczekujecie, że „Reqiuem For The Amercias” będzie jakimś wybitnym wydawnictwem z gatunku world music to możecie się nieco rozczarować. Owszem, jest tutaj sporo indiańskich klimatów, lecz nie zawsze pełniących pierwszoplanową rolę. Dla mnie osobiście jest to takie pomieszanie muzyki etnicznej z prezentującym się na przyzwoitym poziomie pop-rockiem z pewnymi ambicjami. Bardzo często zdarza się, że nawet jeśli niektóre utwory całkiem przyzwoicie rozwijają się w warstwie instrumentalnej, to pomimo fajnie budowanego etnicznego klimatu, zostają brutalnie stłamszone popowym wokalem i główną linią melodyczną. O ile jeszcze nie jest to tak rażące w przypadku Toni Childs i „I’ve Not Forgotten You” z jej udziałem, o tyle już takie „Invisible Man” z Johnem Waite’m (znanym z grupy Bad English) sprawia wrażenie dwóch, nie za bardzo pasujących do siebie, materiałów budowlanych sklejonych do siebie siłę. To samo można powiedzieć o wspomnianym wcześniej Jonie Andersonie w „Far Far Cry” i Michaelu Boltonie w „Let There Be Peace”. O dziwo, z tego zestawu jednym z ciekawszych fragmentów jest „Follow In My Footsteps” z udziałem Simona LeBona, którego popowa maniera wokalna wcale tutaj nie drażni, a pomimo tego, że charakter utworu jest z założenia mniej etniczny niż kilka jego poprzedniczek, zdaje się być jednym z bardziej zapadających w pamięć momentów.
Zdecydowanie najlepiej wypadają instrumentalne fragmenty, w których warstwa wokalna udzielających się gościnnie artystów ogranicza się jedynie do melorecytacji, bądź odczytywania wierszy; tak sprawa ma się zarówno z „ The Journey” i „Chant Movement” z wsamplowanymi odczytami Jima Morrisona, jak i chociażby „Father and Son” odczytanymi przez dwa pokolenia męskiego odłamu rodu Sheenów.
Niemniej na koniec słów kilka o utworze dzięki któremu po to wydawnictwo w ogóle sięgnąłem... Co tu dużo mówić; otwierająca album kompozycja „Within The Lost World” z udziałem Jona Andersona bardzo podnosi wartość tego wydawnictwa. Dla mnie to taki as w rękawie, którego zabrakło zarówno na „Union” jak i na „ABWH” (przytoczyłem ten przykład głównie poprzez skojarzenia z mającym etniczne znamiona „Birthright”). Zaczyna się nieco mrocznie, w tle słychać indiańskie śpiewy. Pojawia się śpiew Jona, z początku mocny i dramatyczny, po chwili nieco stonowany, snujący powoli swoją opowieść, lecz stopniujący powoli napięcie, eksplodujące wraz z refrenem i partią perkusji Jeffa Porcaro. Utwór jest zbudowany interesująco i pomysłowo, a wykonany perfekcyjnie.
Płyta na pewno zainteresuje fanów Yes, podejrzewam jednak, że nie tylko ze względu na udział Jona w dwóch utworach, ale również dlatego, że pomimo swojego nieco popowego wygładzenie „Reqiuem For The Americas” zawiera wiele bardzo ciekawych muzycznie fragmentów i – poza kilkoma wyjątkami – jest dość spójna, a płyta sama w sobie, jeśli nawet nie jest najlepszym przykładem wykorzystania elementów muzyki indiańskiej, to przynamniej jest dobrym w nią wprowadzeniem.