Czujesz, że bębenki w uszach uginają się jak żagle na wietrze. To bolesne, lecz cała sala doznaje tego samego: jest podniecenie i coś wulgarnego, coś tak żywego, aż pachnie... Potem znów zaatakował Page. To prawdziwa umiejętność, by przedstawić się w korzystnym świetle. Podkręcił nutę cichutko, potem zaszczekał jak elektryczny pies ze stertą ostrych kości w zębach... Porusza się zgrabnie, wykorzystuje wszystkie możliwe sztuczki, przekrada się po scenie. To wspaniałe widowisko. Tymczasem Plant ciągle krzyczy. Może za głośno, a może nie. To obsceniczne. - dziennikarz "Melody Maker" o koncertach "Ołowianego Sterowca.
Koncerty jednego z najlepszych zespołów wszech czasów rzeczywiście były niesamowite i znacznie się wyróżniały. Przyciągały tłumy. Wystarczy wspomnieć koncert w Pontiac Silverdome w Ameryce, na który przyszło aż 77 tysięcy fanów! Zeppelini bili rekordy popularności na koncertach, jak i w sprzedaży wszystkich swoich płyt. A wszystko dzięki, a jakże, granej przez nich muzyce.
Grupa grała hard rock – niektórzy określali też ich muzykę jako heavy metal, co jednak było niezgodne z prawdą i niezbyt podobało się członkom zespołu. Nie młócili oni przecież samych riffów – mimo że ich utwory powstawały właśnie z nich, zawsze była w tym jakaś melodia. Jak powiedział Page, "Zawsze była w tym wewnętrzna dynamika, światło i cień, dramaturgia i wszechstronność”.Grana przez nich muzyka opierała się na energicznej grze sekcji rytmicznej, mocnej, wibrującej grze gitary elektrycznej bądź też akustycznej, jak i niezwykle ekspresyjnym śpiewie Planta, który nadaje niepowtarzalnego charakteru każdemu z utworów. W ciekawym połączeniu rocka, folku i bluesa daje się też wyczuć wpływy rocku progresywnego, soulu, czy chociażby reggae, jak w lubianym przeze mnie „D'Yer Mak'er”– to właśnie ta różnorodność wraz ze świeżym powiewem, jaki wnieśli do świata muzyki sprawiała, że Zeppelini zyskiwali tak ogromne rzesze fanów, nie wspominając o zespołach, które czerpały z nich inspirację ( jak np. Queen, w którym bodaj Roger Taylor powiedział, iż utwór „Innuendo” powstał pod dużym wpływem „Kashmiru”). Byli niczym piękna perła, która po odnalezieniu swym blaskiem przyćmiła wszystko inne. Jak nigdy nie psujące się wino, które mimo upływu lat wciąż smakuje tak wspaniale jak wcześniej, a do tego z każdym łykiem niesie ze sobą nowe uczucie...
Then as it was, then again it will be*
Teraz czas na małą lekcję historii. Trzeba powiedzieć, że Led Zeppelin (sama grupa, jak i jej nazwa) powstał nieco przypadkiem, kiedy to Jimmy Page, prowadzący gitarzysta The Yardbrds po odejściu kolegów z zespołu został „na lodzie”, jedynie z menadżerem grupy, Peterem Grantem. Nie mógł sobie w żadnym razie pozwolić na postój, więc od razu też zaczął działać. W gazecie zamieścił ogłoszenie, w którym poszukiwał członków do stworzenia nowego zespołu. Prawie od razu zadzwonił John Paul Jones, grający głównie na basie multiinstrumentalista, który jako długo już pracujący muzyk sesyjny pragnął dołączyć do jakiegoś zespołu. Jimmy poszedł też na koncert Hobbstweedle, gdzie śpiewał Robert Plant– blond włosy chłopak o głosie jękliwym i donośnym jak syrena. Od razu zrobił na Page'u wrażenie i chętnie wstąpił do tworzącego się zespołu. Pozostało jedno puste miejsce, przeznaczone dla perkusisty. Plant skontaktował się ze swoim dawnym kolegą z dzieciństwa, Johnem „Bonzo” Bonhamem, który bębnił wówczas wraz z Timmem Rose'm . Początkowo był niechętny, jednak po długich namowach trzech członków zespołu zgodził się zaryzykować i wstąpić do grupy, dopełniając składu. Zapewne później już nigdy nie żałował swej decyzji.
Ciekawa historia wiąże się też z samą nazwą Led Zeppelin. Jej autorstwo przypisuje się Keithowi Moonowi, który po nieudanych koncertach zwykł mówić, że muzyka „unosiła się jak ołowiany sterowiec” (czyli lead zeppelin). Później członkowie grupy ze słowa „lead” wyrzucili literkę „e”, by nazwa była łatwiejsza i poprawnie wymawiana przez Amerykanów.
Pod tą nazwą też zespół wydał swoją pierwszą płytę w Atlantic Records, zatytułowaną po prostu „Led Zeppelin”, pokazującą, na co tak naprawdę stać Zeppelinów. Z tłumu zdołali oni się wybić jednak dopiero koncertami i drugim longplayem, który szybko stał się bestsellerem, strącając mistrzowską koronę z „Abbey Road” Beatlesów i samemu stając na pierwszym miejscu zestawienia „Billboardu”. Kolejne płyty również zdobywały niemałą popularność, wystarczy wspomnieć chociażby „Psychical Grafitti” czy nienazwany czwarty album, zawierający największy hit zespołu, czyli słynne „Schody do Nieba”. Dla fana rocku aż wstyd się przyznać, iż nie posiada w swej kolekcji żadnego z albumów Zeppelinów. A przynajmniej wydanej w 2007 roku „Mothership”, która pozwala zapoznać się z zespołem z jak najlepszej strony, prezentując same najlepsze utwory grupy, wybrane zresztą przez jej żyjących członków.
Rivers always reach the sea *
Są przeciwnicy i sprzymierzeńcy takich składanek. Z jednej strony nie jesteś w stanie poznać zespołu w całości, gdyż przy grupach takich jak Pink Floyd, The Beatles czy właśnie Led Zeppelin jedna składanka to naprawdę mało i nigdy nie zaprezentuje wszystkich godnych uwagi utworów i wspaniałej całości wykreowanej przez zespół w ciągu jego kariery. Bo przecież nie zawsze naszą ulubioną piosenka zespołu jest jego największy hit. Patrząc na to jednak z innego kąta, można dostrzec wiele plusów takich składanek: idealne na udany start z zespołem, gdyż utwory te to nic innego jak najlepsze wybrane z najlepszych stworzonych przez najlepszych (tak, wiem że brzmi nieco dziwnie). Takie składanki potrafią też niezwykle często zachęcić do kupna którejś z płyty zespołu. Tak samo dzieje się w przypadku Mothership.
24 utwory zebrane na dwóch krążkach zostały starannie wyselekcjonowane przez żyjących Zeppelinów. Znajdziemy tu więc takie hity jak oczywiście „Stairway to Heaven”, „Kashmir”, blues rockowe „Since I've Been Loving You” czy też nieco psychodeliczne „Dazed and Confused”. Gdy porównałem jednak utwory zgromadzone na tej składance z listą 50 najlepszych utworów tego zespołu wybranych przez Amerykanów, zauważyłem, że na dwóch krążkach nie zostały wytłoczone jedynie utwory znajdujące się w ścisłej czołówce. Oczywiście ich tu też nie mogło zabraknąć, jednak znalazło się miejsce na takie piosenki jak znajdujące się na dopiero 48 miejscu wręcz direstraitsowe, pełne refleksyjnych, łagodnych brzmień „All My Love”, który jest jednym z moich ulubionych utworów, czy chociażby „Houses of The Holy”, o dobrym riffie i melodii, w moim mniemaniu jednak i kilka stopni gorszy. Stąd wynika pewna nauka: nie kierujcie się zawsze takimi zestawieniami. Bo czasem utwór który znajduje się na jednym z ostatnich miejsc może być o wiele lepszy (oczywiście w odczuciu subiektywnym) niż ten znajdujący się bodajże na miejscu piętnastym.
Utwory na Mothership poukładane zostały chronologicznie. Oznacza to, że zabawę z albumem zaczynamy wraz z płytą Led Zeppelin I, na ich ostatnim, dziewiątym krążku In Through The Out Door kończąc – wrażenie jest takie, jakbyśmy poznawali zespół od jego wielkiego debiutu aż po rozpad, mogąc przy tym dokładnie prześledzić ewolucję „Ołowianego Sterowca” i kierunek, w którym poszła muzyka, jaką grali. Jedyną niezmienną jest jakość utworów, która od początku do końca pozostaje na takim samym, wysokim i wręcz nieosiągalnym dla innych zespołów poziomie. Dodatkowym plusem jest to, że utwory przechodzą w siebie płynnie – chodzi o to, że np. po zakończeniu „Stairway to Heaven” nie czeka na nas taki utwór jak „Communication Breakdown”, który jest po prostu czystym hard rockiem (mówiąc nawiasem jest też pierwszym dużym hitem grupy). Jednocześnie utwory cechują się dużym zróżnicowaniem, a każdy z nich posiada swój własny, niepowtarzalny klimat, który nawet mimo upływu czasu mamy ochotę coraz bardziej zgłębiać.
We are eagles of one nest, The nest is in our soul *
Godne rozpoczęcie zapewniły nam cztery kawałki z debiutanckiej płyty grupy, czyli utwór opowiadający o dobrych i złych czasach („Good Times Bad Times”), niezbyt mocny, o ciekawej melodii – podczas jego słuchania doznamy samych miłych chwil, całkowicie wyłączając te złe ;). Dalej mamy „przerwę w komunikacji”, za którą czekają już z niecierpliwością kolejne utwory, czyli mocne (jak zresztą wszystkie utwory „Ołowianego Sterowca”), „Dazed And Confused” , w którym w główną rolę pełni ochrypły krzyk Planta, a przygrywający mu cicho Page grający smyczkiem na gitarze, można powiedzieć, „daje czadu” po każdej skończonej kwestii (ciekawy jest też moment, w którym głos wokalisty naśladuje dźwięki gitary) wraz z również folkowym, granym na gitarze akustycznej „Babe I'm Gonna Leave You”, melancholijnym, przejmującym utworze, któremu jedynie dla nie pozoru nadano okładkę spokojnego (bez bicia muszę się przyznać, że uwielbiam ten kawałek, stworzony początkowo przez Anne Bredon). Pozostały nam utwory z pozostałych trzech oznaczonych liczbami (bądź nienazwanych, jak w przypadku czwartej płyty) albumów. Znajdziemy tu „Whole Lotta Love” z nieśmiertelnym riffem i tak samo niezapomnianą całością, zwłaszcza refrenem (nie wspominając już o niecodziennym środku, w którym jęki wokalisty naśladujące nieco odgłos kichania przysparzały problemy rozgłośniom radiowym), inspirowane twórczością Tolkiena „Ramble On”, „Heartbreakera”, z szybko wpadającym w ucho riffem, jednym z lepszych, jakie słyszałem. Perełką w dorobku grupy, którą bardzo sobie upodobałem, jest fantastyczne (jeśli w waszych umysłach świtają jakieś inne słowa najwyższego uznania, ich miejsce powinno być właśnie tutaj, przy tej piosence – gdy ją usłyszycie, dowiecie się, o co mi tak naprawdę chodzi), blues rockowe „Since I've Been Loving You”, z niesamowitą solówką Page'a, najtrudniejszą jaką zagrał. Utwór cały czas trzyma w napięciu, które wraz z upływającymi sekundami i coraz głośniejszym krzykiem Planta nieustannie wzrasta, niekiedy powodując przechodzące po plecach dreszcze – w pewnych momentach następuje uspokojenie, swoista cisza przed burzą, wypełniona subtelnymi dźwiękami gitary i cichszym śpiewem zaś zaraz potem następuje kolejne mocniejsze uderzenie, a utwór ponownie porywa nas i powoli, lecz niesamowicie skutecznie wplątuje w swą złożoną sieć, z której już nie można się wydostać... niesamowite uczucie. Od kiedy pokochałem ten utwór, nie mogę już od niego uciec... i nawet nie chcę tego zrobić. Bo od takich dzieł odwracać się nie można, trzeba je wciąż na nowo poznawać. Ta przejmująca piosenka jest po prostu kolejnym dowodem na geniusz Page'a i spółki. Właśnie dzięki temu kawałkowi, jak i „Kashmirowi”, „Stairway to Heaven” czy chociażby „Achilles Last Stand” na Mothership powinna być naklejka : „Uwaga, wciąga!”
Apetyt rośnie wraz z jedzeniem, który przynajmniej w części zaspokoją „Black Dog”, niezwykle ciekawe „When The Levee Breaks” z bębnowym rytmem, czy najsłynniejsza ballada rockowa, która niejednemu starczy chyba na niezliczoną ilość posiłków. Chyba każdemu homosapiens, który ma choć odrobinę wyczulone zmysły słuchu, powinien podobać się ten utwór (wspaniała solówka na początku, przepiękny śpiew Planta, melodia, klimat, niezapomniane zakończenie... po prostu cudo)
Przechodzimy na drugi krążek wraz z takimi kawałkami jak genialne „Over the Hills and Far Away”, gdzie jesteśmy jakby świadkami „rozmowy” między dwoma gitarami (niezwykle ciekawej, muszę dodać, również pod względem tekstu), przesyconym mrocznym klimatem, skomponowanym przez Johna Paula Jonesa podczas radości z kupna nowego fortepianu „No Quarter”, jak i mocnym „Trampled Under Foot”, w którym również ten sam muzyk ujawnia swoje zdolności klawiszowe. Jednym z kolejnych utworów jest „Kashmir”, utwór, trzeba powiedzieć, mocno hipnotyzujący, którego główna linia melodyczna grana jest na gitarze i melotronie, instrumencie naśladującym dźwięki smyczków. Początkowe wersy są jakby wstępem do tego, co szykuje dla nas utwór w dalszej części. Wokalista wprowadza nas w nieco indyjski klimat utworu, raz przyspieszając i śpiewając agresywniej, zaś zaraz potem jakby mówiąc, opowiadając, o zmarnowanym życiu (choć nie można też powiedzieć, by robił to spokojnie). Mimo że utwór ma bardzo silny przekaz emocjonalny nie zalicza się go do gatunku takiego jak heavy metal – ma swoją melodię i jakąś magię, która nie pozwala nam się od niego oderwać. A mocna, ważna gra perkusji oraz tak banalne wyrażenia jak „oooh yeah yeah” nabierają tutaj nowego znaczenia i dodają utworowi rumieńców. Jest to po prostu ponadczasowy kawałek, który aż chcemy, by się nie kończył. Już chyba nikt nie zdoła go zaśpiewać tak ekspresyjnie jak Plant, mimo iż nieraz próbowano.
Kolejne utwory, jak ciekawie zaaranżowane „Nobody's Fault But Mine” czy jedno z najdłuższych „Ołowianego Sterowca” (który mimo to w żadnym razie nie ma prawa się znudzić), jakim jest „Achilles Last Stand”, o mocno wyczuwalnej grze rytmicznej i ciekawej grze gitar, który jest po prostu jedną wielką, wspaniałą opowieścią (w jednym z twierdzeń tytuł powstał na wskutek skręconej kostki Roberta Planta) – te kawałki potwierdzają tylko geniusz Zeppelinów, nie zostawiając mi żadnych wątpliwości co do końcowego werdyktu wobec tej składanki – muzyki takich zespołów jak Led Zeppelin po prostu się nie kwestionuje i nie powinni (przynajmniej w większości przypadków) wystawiać notowań innych niż te najwyższe. Szkoda jedynie, że takiej piosenki jak np. średnie „In The Evening” czy „The Song Remains The Same” nie zastąpiono wspaniałym „Ten Years Gone”, „Thank You” lub też innymi ciekawymi utworami zespołu, których przecież jest tak wiele. No ale cóż, przecież ze zdaniem mistrzów się nie dyskutuje... A chociażby szybkie i krótkie „Immigrant Song”, o niepowtarzalnym klimacie i wysokim krzyku wokalisty, który przecież potrafił sięgnąć aż dwóch oktaw (to właśnie tę pieśń śpiewali wikingowie podczas swoich wypraw!;) czy „Rock And Roll” w całości, a może i z nawiązką ten mały niedosyt fanom wynagrodzą.
Is this to end or just begin? *
Wydarzenie, które miało miejsce 25 września 1980 roku w domu Page'a zmieniło wszystko i przekreśliło dalszą karierę grupy, przynajmniej w dotychczasowej postaci. Wtedy to John Bonham zmarł w wyniku całonocnej libacji alkoholowej, uduszony podczas snu własnymi wymiocinami. Grupa rozwiązała się, wydając złożone 4 grudnia oświadczenie do prasy o ich odejściu – nie mogli już dłużej grać jako Zeppelini, gdyż przecież jakikolwiek zespół po utracie jednego ze swoich członków nie będzie już taki sam, zawsze będzie czegoś w nim brakowało i panował będzie niedosyt. Zwłaszcza jeśli chodzi o kogoś takiego jak Bonzo, którego uderzenia po prostu nie da się zastąpić. Członkowie zespołu rozeszli się na jakiś czas, kierując swoją karierą w mniej lub bardziej udany sposób. Wydano jeszcze pod koniec, w 1982 roku płytę „Coda”, będącą swoistym pożegnaniem dla perkusisty i ostatnim oddechem wielkiego zespołu, który rozpadł się, lecz nadal trwał w naszych sercach i (d)uszach– najważniejszym utworem było tu „Bonzo's Montreaux”, jak mówi sama nazwa, poświęconym Johnowi Bonhamowi. Wkrótce jednak Jimmy Page dołączył do Roberta Planta podczas bisów na jednym z jego koncertów, co było widocznym znakiem, iż od tej chwili będą grali razem na koncertach piosenki Zeppelinów, nie wyłączając nagrywania nowych płyt (w których już nie używali nazwy Led Zeppelin) Obaj grając z innymi czuli pewien niedosyt, zwłaszcza Page – wokaliści, jacy z nim grali, jedynie trącali Plantem, próbowali śpiewać tak jak on, jednak wiadomo wszystkim, że tego po prostu nie da się zastąpić, podobnie zresztą jak gry na gitarze Jimmie'go. Mimo wszystko do współpracy nie zaproszono basisty, Johna Paula Jonesa, który dołączył do składu dopiero na koncercie na O2 w Londynie w 2007 roku, gdzie też do tejże trójki dołączył syn sławnego perkusisty, czyli Jason Bonham, którego ojciec wcześniej zasiadał za bębnami w Zeppelinach.
A wracając do Mothership... Pewnie każda składanka z Zeppelinami mogłaby nosić miano przynajmniej ponadprzeciętnej, jednak ta ma w sobie „to coś”, co powoduje, że nie możemy pozbyć się chęci kolejnego przesłuchania któregokolwiek z dwóch krążków. A z każdym kolejnym przesłuchaniem wyśmienita uczta nabiera nowych smaków, a co więcej, smakuje coraz lepiej. Mothership jakby zamknęło w butelce niezapomniane utwory (mam nadzieję, że na jak najdłuższe lata) – wkładając płytę do odtwarzacza jakby odkręcamy korek i mamy okazję wlać zawartość do naszych uszu, serc, umysłu, całkowicie się nią napełniając. I jest to o tyle niesamowite, że nigdy nie doznamy uczucia przepełnienia. A słowa, które pewnego razu powiedział Jimmy Page – „Moje piosenki zawsze były pełne emocji. Muzyka polega właśnie na przekazywaniu emocji” doskonale się tu sprawdzają i pokazują, że gitarzysta nie tylko mówił, ale i robił. Mothership (pomijając różnice między wersją z fragmentami z koncertów i zwykła) zaś dostarcza nieporównywalnych wrażeń i emocji, zachwycając nie pojedynczymi utworami, lecz wspaniała całością, o której trzeba powiedzieć, iż jest z pewnością więcej niż warta uwagi, co potwierdzą rzesze fanów „Ołowianego Sterowca” (a także „ołowianego portfela, jak nazwano Jimmy'ego Page'a, Roberta Planta, Johna Paula Jonesa i Johna „Bonzo” Bonhama) I jak to zostało zakończone w małej książeczce dołączonej do tej składanki... Zespół odszedł. Dreszczyk pozostał.
(*) Śródtytuły pochodzą z tekstów utworów Led Zeppelin, a dokładnie „Ten Years Gone” (którego już na tę płytę niestety wtłoczyć się nie udało) i „All My Love”