ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Led Zeppelin ─ IV w serwisie ArtRock.pl

Led Zeppelin — IV

 
wydawnictwo: Atlantic 1971
 
1. Black Dog [4:57]
2. Rock And Roll [3:41]
3. The Battle Of Evermore [5:50]
4. Stairway To Heaven [8:02]
5. Misty Mountain Hop [4:38] 6. Four Sticks [4:44]
7. Going To California [3:35]
8. When The Levee Breaks [7:07]
 
Całkowity czas: 42:36
skład:
Robert Plant - voc; Jimmy Page - g; John Paul Jones - b, k; John Bonham – dr, Sandy Denny – voc
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,12
Arcydzieło.
,125

Łącznie 142, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
25.07.2011
(Gość)

Led Zeppelin — IV

"Uważam, że "Stairway" krystalizuje główne przesłanie zespołu. W tym utworze jest wszystko, co pokazuje zespół od najlepszej strony. Jest to dla nas kamień milowy. Każdy muzyk chce stworzyć coś trwałego - coś, co przetrwa przez lata." – Jimmy Page o „Schodach do Nieba” Do tego muszę dodać, iż cały czwarty album był dla nich kamieniem milowym tak samo, jak utwór stanowiący serce tej płyty. Bo z pewnością nie jest tu tak, że mamy jeden wielki hit, a reszty nie da się słuchać. O nie, panowie z Led Zeppelin nie mogli na to sobie w żadnym wypadku pozwolić – bowiem na ich bodajże najbardziej znanym krążku pozostałe utwory wcale nie pozostają daleko w tyle za „Stairway” na schodach do sławy i uznania. Czy to nie jest już wystarczający powód, dla którego warto nabyć tę płytę?

„Many is the word that only leaves you guessing” *

Płyty Zeppelinów były zawsze czynnikiem wywołującym swoiste trzęsienia ziemi w świecie muzyki. Wspaniały hard rockowy Led Zeppelin I, uznana za najlepszą płytę 1969 roku przez „Melody Maker” „dwójka”, uwielbiany przez fanów lecz niemiłosiernie zjechana przez krytyków Led Zeppelin III i oczywiście słynna czwórka, tym razem wychwalana zarówno przez fanów jak  i krytyków. Jimmy i Robert ponownie, jak w przypadku trzeciego albumu udali się do wiejskiej posiadłości Bron-Y-Aur położonej w walijskich górach, by tam komponować utwory na nową płytę. Widać miejsce to dobrze działało na muzyków, bowiem stamtąd właśnie Page wywiózł pierwsze akordy do ich najsłynniejszego utworu... Resztę materiału postanowiono nagrać w Headley Grange, wypożyczając wóz nagraniowy Rolling Stonesów. Podczas tworzenia panowała świetna atmosfera, a muzycy byli bardzo twórczy, co słychać już w pierwszych sekundach ich nowej płyty, która światło dzienne ujrzała 8 listopada 1971 roku, ponownie przywłaszczając sobie serca fanów i przyciągając rzesze nowych wielbicieli.

Wszystko było w niej niezwykłe i niecodzienne. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy jeszcze przed otwarciem płyty to okładka, którą Zeppelini po raz kolejny złamali prawa panujące w show biznesie. Nie ma na niej bowiem ani nazwy zespołu, nie zostaje też nic powiedziane o samym albumie. Cover przedstawia obdartą, zniszczoną ścianę (daje się na niej zauważyć również odbicia liści drzew) z wiszącym na niej obrazkiem przedstawiającym ubranego w kapelusik brodatego pana, który podpierając się laską stoi na polu, dźwigając przy tym na plecach długie gałęzie, zapewne pochodzące ze znajdującego się w tyle lasu. Obraz olejny został zakupiony w sklepie antycznym przez Roberta Planta i dopiero później nałożony na ścianę zniszczonego budynku.

Na cover czwartego, legendarnego albumu Zeppelinów trzeba patrzeć jako całość, to znaczy zwrócić również uwagę na ukazane na tylnej okładce bloki i budowle miasta. Jak wyjaśnił Page, nawołuje to do troszczenia się o Ziemię, a nie wyrządzaniu jej coraz większych szkód. Ale to chyba tylko jedno ze znaczeń, jakie ma ta ciekawa okładka, wspaniale oddająca nieodgadnioną, nieco magiczną aurę otaczającą niedoścignionego „Ołowianego Sterowca”.

Równie interesujący i zarazem tajemniczy jest rysunek znajdujący się w środku dołączonej do zremasterowanej płyty książeczki. Przedstawia on stojącego wśród nocy na skalistym wzgórzu strażnika (przynajmniej w moim mniemaniu) owiniętego płaszczem z kapturem narzuconym na głowę. Postać na wyprostowanej dłoni trzyma latarenkę z jasną, lekko rozpraszającą ciemności gwiazdą w środku ( światełko w mroku, oświetlające drogę, którą mamy podążać?) i podpierając się białą laską spogląda na leżące w dole miasteczko i wijącą się ku niemu drogę. Obrazek ten został nazwany „The Hermit”, co w polskim tłumaczeniu oznacza pustelnika. Inspiracja do tego malunku napłynęła z jednej talii kart do tarota, gdzie istniała karta o tej samej nazwie.  Można znaleźć różne wersje tego malunku. Niektóre pokazują długowłosego, brodatego człowieka wspinającego się u podnóża góry, w jeszcze innej wersji latarnia, którą trzyma Hermit została pozbawiona sześcioramiennej gwiazdy. Na czeka nas najciekawsze, bowiem podobno gdy będziemy trzymali wewnętrzną część okładki pionowo przed lustrem, w skałach pod pustelnikiem zobaczymy twarz mężczyzny. Istnieją też spekulacje, iż jest to twarz czarnego psa, który na tym albumie ma swoją piosenkę „Black Dog”...

Na samej płycie pojawiły się również cztery tajemnicze symbole, przedstawiające każdego z muzyków. Co ciekawe, nie zostały narysowane bez żadnego namysłu – każdy z nich coś oznacza.  Symbol Page'a nie został nigdy przez niego wyjaśniony, przez co powstało wiele spekulacji na jego temat. Podobno pojawił się już wcześniej, reprezentując Saturna. Jedno jest w każdym razie pewne: nie można go do końca odczytywać jako słowa. John Paul Jones swój symbol wziął z książki  z symbolami – oznacza on człowieka zaufanego i kompetentnego. Z kolei Robert Plant, wyróżniając się od reszty członków zespołu, postanowił sam zaprojektować swój symbol, inspirując się znakami cywilizacji Mu. John Bonham zaś poszedł w ślady basisty zespołu, wybierając trzy przecinające się kółka, symbol oznaczający związek ojca, matki i syna – pojawia się on także jako znak jednego z piw. Nie można też zapomnieć o jeszcze jednym symbolu, który został umieszczony przy tytule „The Battle of Evermore” – są to trzy stojące na sobie piramidki przedstawiające Sandy Denny.
Zeppelini używali później tych symboli na swoich koncertach.

Fani nadali temu nienazwanemu (być może ta anonimowość spowodowana była złymi recenzjami krytyków wobec Led Zeppelin III) albumowi imiona, takie jak „Zoso”, „Four Symbols” bądź też po prostu „IV”, która to też nazwa stała się najbardziej powszechna. Ale jak na wszystkich płytach, okładka, związane z albumem legendy nie są na pierwszym miejscu – zajmuje je przecież muzyka. A ta jest tutaj wspaniała, ponadczasowa, do tego doskonale odnosząca się do wszystkiego, co powiedziałem wcześniej o obrazkach. Ujmę to tak: prawdziwe arcydzieła powstają wtedy, gdy zamiast zwykłego rzemiosła i wykonywania swojej roboty pojawia się pasja. To ona, emocje w niej zawarte wszystkim kierują, to dzięki niej i chęciom można osiągnąć wszystko. Arcydziełem nazywa rzeczy piękne i posiadające własną głębię, które każdy potrafi odczytać inaczej, które po wielokrotnym słuchaniu (bądź też oglądaniu,  czy czymkolwiek związanym z podziwianiem ) wciąż potrafią dostarczyć nowych doznań i na nowo poruszyć. Dokładnie tak samo jest z czwartym, nienazwanym albumem „Ołowianego Sterowca”. Nieskończona możliwość interpretacji utworów (a zwłaszcza „Schodów do Nieba”), inspiracja, jaką dał on innym zespołom, emocje i pewien przekaz, jaki ze sobą niesie, ta niesamowita atmosfera tajemniczości, spowodowana muzyką i malunkami, które jednak doskonale się uzupełniają – to wszystko sprawia, że „IV” jest bodaj jednym z najlepszych płyt w historii muzyki, czymś przełomowym. A jeśli ktoś się z tym nie zgodzi, nie ośmieli się już zaprzeczyć, że jest to taki „pewniak”, album z ambitną, docenioną przez miliony ludzi muzyką, która w takim razie i nam, niewybrednym słuchaczom, podobać się powinna...

„And it makes me wonder...” *

Przejdźmy więc do samej muzyki. Utwór hard rockowo otwierają dwa doskonale znane każdemu fanowi Zeppelinów utwory: „Black Dog” i znajdujący się o stopień za nim (niekoniecznie w klasyfikacji)  rock'n'rollowy kawałek, noszący właśnie taki tytuł, czyli „Rock And Roll”. Zaś tytuł pierwszego utworu ponoć odnosi się do czarnego labradora, który przechadzał się po studiach Headley Grange podczas nagrywania tego kawałka. Nie spotkamy tej nazwy jednak nigdzie w tekście. Wspaniały riff i śpiew „z pazurem” Planta nagrany już przy drugim podejściu to główne atuty tego utworu. Drugi w kolejności utwór to mocny rock'n'roll z dobrą melodią i śpiewem wokalisty. Bo cóż też innego mogło się kryć pod tą nazwą? Znajdujący się o stopień dalej utwór zwalnia trochę tempo i wycisza – Robert śpiewa tu delikatnie, pełniąc rolę narratora, podobnie jak występująca gościnnie Sandy Denny, folkowa wokalistka śpiewająca drugi głos. Jimmy Page przygrywa na mandolinie, będącej akompaniamentem do płynnie przechodzących w siebie, wzajemnie się uzupełniających głosów wokalistów. Uwielbiam ten utwór. Zresztą słowo „uwielbiam” w przypadku tego albumu nadawane było przeze mnie z bardzo dużą częstotliwością. W Waszym przypadku, jak sądzę, powinno być podobnie... Dodać też trzeba na koniec, iż jest to jeden z dwóch utworów zgromadzonych na tej płycie inspirowanych twórczością J.R.R Tolkiena – drugi to Misty Mountain Hop, szybszy, lecz nadal melodyczny utwór, w którym ważną rolę odgrywa grający w tle bas. Zainspirowany „Hobbitem” mówi o ucieczce do Gór Mglistych, doskonale znanych fanom powieści.

Po skończonej „Odwiecznej Bitwie”, czeka nas ballada rockowa, moment kulminacyjny całej płyty. O czym mówię? O niczym innym, jak oczywiście o „Stairway To Heaven”. Jest to jeden z takich utworów, o których można by napisać cały, porządny tekst. Sam miód. To jest utwór, który powinien znać każdy, bez żadnego wyjątku. Absolutna podstawa i nieśmiertelny klasyk, nie tylko w gatunku rocka, ale i całej szeroko pojętej muzyki. To właśnie od „Schodów Do Nieba” zaczyna się grę na gitarze, został przecież sklasyfikowany na 1 miejscu w solówkach, uplasował się również na 31 miejscu listy 500 najlepszych utworów wszech czasów według magazynu Rolling Stone. To on był najczęściej odtwarzanym utworem w rozgłośniach radiowych. Obliczono, że gdyby jedna stacja miałaby go grać bez przerwy tyle razy, ile był słyszany we wszystkich radiach, zajęłoby to aż 44 lata!

To tym utworem też Zeppelini ponownie złamali pewną zasadę panującą w muzyce, mówiącą, iż utwór musi być utrzymany generalnie przez cały czas w tym samym rytmie. Tu tak z pewnością nie jest. Tempo naszego wspinania się po „Schodach” wciąż rośnie, nie spadając ani na sekundę. Ta niezwykłość właśnie to jeden z powodów, które nie pozwalają w żadnym wypadku powiedzieć o tym utworze nic złego, pozostawiając same pochwały na naszych ustach...

„Cause you know, sometimes words have two meanings...” *

Cała opowieść zaczyna się spokojną grą palcami na gitarze akustycznej, do której po kilkunastu sekundach dochodzi flet, uzupełniając dźwięki gitary. Na scenie pojawia się Plant, wkraczając do akcji w pięknym stylu, śpiewając spokojnie i delikatnie, przy tym doskonale wprowadzając nas w niepowtarzalny klimat utworu, podsycanym przez jedyne powtarzające się słowa w całym utworze, „And it makes me wonder”, które mimo to nigdy nie brzmią tak samo. Muszę powiedzieć, że choć utwór jest raczej spokojny (wyjątkiem jest zapadająca w pamięć końcówka), niesie ze niezwykły przekaz emocjonalny. A najpiękniejsze jest to, że można go słuchać nieskończoną ilość razy, zupełnie się przy tym nie nudząc, a do tego wciąż odbierać go w inny sposób i czuć coś odmiennego podczas kolejnych przesłuchań. Niesamowite, naprawdę.

W połowie trwającego około osiem minut utworu tempo wzrasta, do gry wkraczają bębny, nadając utworowi mocniejszy rytm. W napięciu przechodzimy przez dwie kolejne zwrotki, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Dalej kolejny raz Jimmy Page daje o sobie znać, zachwycając nas wspaniałą gitarową solówką. Emocje sięgają zenitu. Wraz z kolejnymi słowami już prawie krzyczanymi przez Planta tempo utworu mocno wzrasta. Gdy już myślimy, że to już koniec, nic, dalej już się nie stanie, a instrumenty grają coraz ciszej, w końcu całkowicie cię wyciszając, swoje cztery grosze dorzuca jeszcze Robert Plant, pięknie artykułując słowa „And she's buying a stairway to heaven...” i tym samym kończąc utwór. Zakończenie, trzeba powiedzieć, palce lizać. Chwilę siedzimy w milczeniu, nie mogąc się otrząsnąć z magii, jaką wlał w nas ten utwór. Po chwili wzdychamy i pojawia się pytanie: i co teraz zrobić? Nic, tylko nastawić odtwarzacz ponownie na „czwórkę”... „Stairway To Heaven” posiada również niebanalny tekst, mówiący o dokonywaniu właściwych wyborów i na przykładzie „kobiety, która myśli, że wszystko, co się świeci, jest złotem” wysyła ostrzeżenie, by nie dać się zwieść pozorom. „Kiedy wszystko będzie jednym, a jedno wszystkim. By wszystko się zatrzęsło, a nie stoczyło...”. Sensu tekstu nikomu na razie jednak dociec się nie udało, wywołał on jednak sporo kontrowersji. W 1982 roku zebrało się Zgromadzenie Stanowe Baptystów w Kalifornii, by prześledzić podejrzane o złe przesłanie utwory rockowe. Wśród tego grona (a były tam i utwory, których nikt nigdy nie podejrzewałby o takie rzeczy)  znalazła się oczywiście najsłynniejsza ballada. Czym też się wtedy kierowano? Baptyści odtwarzając utwór od tyłu, czasem z kilkakrotnym zwolnieniem wychwycili między taktami sentencję „Here's to my sweet Satan”. Jak to skomentował Plant, „tylko Amerykanie mogli wyskoczyć z czymś tak niedorzecznym”. Niektórzy doszukali się jeszcze rozszerzenia tych słów, jednak jest to tak nierzeczywiste, że aż nie warto o tym mówić. Nie wiem jak wasz, ale mój odtwarzacz odtwarza tylko w jednym kierunku. W tym momencie warto odwołać się do trupy Monty Pythona, która twierdzi, że przez cały numer słyszała powtarzające się słowa „spam”, po polsku oznaczające konserwę. Każdy może usłyszeć to co chce, a zawsze znajdą się osoby, który na siłę będą próbowały (choćby z zazdrości) okryć złą chwałą coś powszechnie uznawanego za arcydzieło. Jeśli tak dalej pójdzie, okaże się, że czosnek to nie lekarstwo, lecz potrafiąca zabić trucizna...

Co do samego „Stairway To Heaven” można ciekawie sparafrazować powiedzonko o Presleyu: „Powiedz, że nie znasz „Schodów do Nieba”, a nazwę cię niecywilizowanym człowiekiem”. Nie trzeba znać nawet samego Led Zeppelin, lecz po prostu niemożliwe jest, by ktoś kto w jakikolwiek sposób interesuje się muzyką nigdy w życiu nie usłyszał tej piosenki. Sława tego kawałka nie wybuchła tak nagle, rosła jakby adekwatnie do tempa utworu... Lecz teraz już jest to absolutny klasyk, nad którego jakością po prostu się nie dyskutuje. Jest to po prostu majstersztyk od pierwszej do ostatniej sekundy. A by dopełnić naszych wrażeń, warto posłuchać wykonania na żywo tego utworu, które rzuci na niego nowy blask i pozwoli w pełnić ujrzeć jego piękno.

„Mellow is the man who knows what he's been missing” *

Żeby nie poświęcić całego tekstu na opisanie tej najsłynniejszej ballady rockowej trzeba pójść dalej, bowiem czekają na nas jeszcze cztery wyśmienite kawałki, które dopełnią nam wspaniałej uczty zaserwowanej przez czwarty album „Ołowianego Sterowca”. Kolejnymi utworami na tym longplayu są „Misty Mountain Hop”, o którym już wcześniej wspominałem i „Four Sticks”, którego  nazwa wzięła się stąd, że Bonham gra na perkusji czterema pałeczkami .Ciekawy utwór utrzymany w nietypowej konwencji, z dobrym gitarowym riffem, zwłaszcza podoba mi się moment około trzeciej minuty – muszę mimo to niestety powiedzieć, iż przyczepiłem temu utworowi okładkę najgorszego na płycie (być może niesłusznie) – w każdym razie najmniej przypadł mi on do gustu. Z pewnością zaś dzieli go pewien odstęp od pozostałych rówieśników...

Kolejnym utworem, który osobiście uwielbiam, jest „Going to California”, będący ponowną ucieczką zespołu do lżejszych, bardziej refleksyjnych brzmień. W tym najkrótszym kawałku na „Four Symbols” znajdziemy spokojną grę na gitarze akustycznej, i ekspresyjny, pełen emocji, lecz przez cały czas spokojny wokal Planta. Zeppelini nie byliby przecież sobą, gdyby nie wykorzystali obecności w swoim składzie jednego z najwspanialszych wokalistów wszech czasów, jak  gitarzysty, który przecież został sklasyfikowany 9 miejscu „tych najlepszych”. Nie można też

Longplay zakończony został równie efektownie, jak go rozpoczęto, bowiem zrobił to niezapomniany utwór „When The Levee Breaks”. Wspaniała, wpadająca w ucho gra bębnów i harmonijkowe brzmienie to główne atuty tego utworu. Na tej płycie znajdziemy jedynie cover tej bluesowej piosenki, której prawdziwymi autorami są Kansas Joe McCoy oraz Memphis Minnie. Tekst został zainspirowany wielką powodzią w Missisipi w 1927 roku, można go jednak odczytać na różne sposoby, podobnie jak inne utwory zgromadzone na „Zoso”. Bo zbyt duże nawarstwienie problemów może prowadzić do pęknięcia tamy, która mieści się w nas samych, w naszym sercu.

O werdykt końcowy co do tego krążka nie warto się pytać, ufam bowiem, że jest on wszystkim znany. Czwarta płyta jednego z najlepszych zespołów wszech czasów nie mogła przecież zawieść, zwłaszcza, że jest ona uważana za bodaj najwybitniejszy twór Zeppelinów. Więcej niż znakomity gitarzysta Jimmy Page mając 15 lat chciał zostać biologiem molekularnym, niezastąpiony John „Bonzo” Bonham był budowlańcem, nie wspominając już o Johnie Paulu Jonesie oraz Robercie Plancie, jedynym spośród tej czwórki, którego zamiłowania muzyczne nie były podpierane i podsycane przy domowym ognisku. Wystarczy pomyśleć, co by się stało, gdyby ci czterej panowie nie zajęli się tym, co potrafili robić najlepiej, czyli muzyką. O ile świat (i to nie tylko muzyki) byłby uboższy bez, w końcu powstałych w wyniku przypadku, Zeppelinów...

John Paul Jones powiedział pewnego razu – "To nie była grupa złożona z purystów słuchających tej samej muzyki. Led Zeppelin był dla nas wspólnym muzycznym obszarem, na którym łączyliśmy różne stylistyki i własne interesy". I doskonale widać to na ich czwartym, nienazwanym albumie. Będziemy tu mieli okazję posłuchać bluesa i dobrej gry bębnów („When The Levee Breaks”), hard rocka („Black Dog”), rock'n'rola w utworze o takiej samej nazwie oraz utworów spokojniejszych („Going to California”, „The Battle of Evermore”), jak i najsłynniejszej ballady rockowej wszech czasów, jaką jest „Stairway To Heaven”. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. A więc nic, tylko kupować i zaznać tej odrobiny magii, którą chcieli się z nami podzielić panowie z Led Zeppelin!

(*) Śródtytuły pochodzą z tekstów utworów Led Zeppelin, a dokładnie „Over the Hills and Far Away” oraz oczywiście „Stairway To Heaven”.
 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.