„The Colour of Spring”, rok 1986. Pierwsza wielka płyta Talk Talk. Z wierzchu subtelny pop, głębiej małe dzieło sztuki, potrafiące oczarować osoby, którym popowa wrażliwość jest zupełnie obca. Proszę obejrzeć pudełko: nazwa zespołu i tytuł krążka na gładkim, żółtym podłożu, a pośrodku ramka z pstrą ilustracją. Dwa następne albumy grupy, co najmniej równie piękne, ale pozbawione już radiowej przebojowości, wyglądają podobnie, jednak tła nie zapraszają ciepłym kolorem – barwne obrazki tkwią na surowej bieli. Kilka lat po rozwiązaniu Talk Talk powstała solowa płyta lidera formacji. Zawartością umieszczonego w centrum okładki prostokąta, nad którym drobnymi literami zapisano nazwisko artysty, jest czarno-biała fotografia.
„The Colour of Spring”, rok 1998. Pierwszy utwór na jedynej jak dotąd pozycji wydanej przez Marka Hollisa pod imiennym szyldem. Nie mógłby ozdabiać nazwanego tak samo albumu, ale do zakontraktowanego, lecz niestworzonego następcy „Laughing Stock”, ostatniego studyjnego nagrania Talk Talk, prawdopodobnie by pasował. W końcu jego powstanie wiąże się z wypełnieniem wspomnianej umowy. A muzyczna droga grupy miałaby szansę wyglądać właśnie w ten sposób: od kolorów wiosny – niczym na okładce płyty z 1986 roku – do wyważonych, niewesołych szarości rodem z solowego dzieła wokalisty.
To jeden z albumów, na których pierwsze skrzypce gra cisza. Niekiedy przetykają ją jedynie rzadkie, wygasające dźwięki fortepianu lub gitary i śpiew, ale Hollis ma w zanadrzu bogatszy asortyment – po prostu korzysta z niego z oszczędną klasą. Fagoty i klarnety pozwalają pomyśleć o rockowej kameralistyce, którą można uznać za niezły trop, gdy kompozycje najdalej odchodzą od piosenkowej formy w stronę nieregularnych struktur; pojawiająca się czasem harmonijka wyznacza drugi, folkowy punkt graniczny. Sekcja rytmiczna i dęciaki nadają płycie lekko jazzującego posmaku. Niezależnie od tego, który pierwiastek akurat dominuje, muzyka jest raczej nieśpieszna: powstaje odczucie, że nawet nagle urywane dźwięki opadają powoli.
Przed instrumenty wysuwa się głos Marka Hollisa. Nagrany tak, by kiedy nie szepcze, słyszalny był wyraźniej niż tło – bez znaczenia jakie. Nie ma wiele do zaśpiewania. Także słowa ograniczone zostały do minimum: teksty zajmują trzy strony wkładki, ale nie tracąc na czytelności, zmieściłyby się na jednej. W dodatku wokalista często artykułuje kolejne wersy nieomal pod nosem, od niechcenia, do siebie – choćby zawołał donośniej, robi wrażenie wystraszonego chwilowym przypływem kurażu. Ta starannie wyeksponowana nieśmiałość, podkreślona jeszcze przez niesamowitą barwę, która jakby nie pozwalała Hollisowi wydobyć z gardła odgłosów pozbawionych odrobiny troski i liryzmu, zdaje się czynić z długich fragmentów instrumentalnych jedynie fascynujące uzupełnienie latami skrywanych, a teraz wyznawanych myśli.
Ale nie należy lekceważyć ani żwawej harmonijkowej solówki i niewyszukanych szarpnięć za struny gitary, ani nastrojowych, filmowych plam, ani awangardowych wycieczek ścieżkami omijającymi rytm, melodie i rockowe utensylia, a odległymi od dowolnie szeroko pojmowanej muzyki popularnej. Zwłaszcza że jedno w drugie przechodzi tak płynnie i miękko, iż przynależenie do wspólnej historii nie budzi wątpliwości. Podobnie jak płynnie i miękko zanika, budząc cień podejrzenia, że Hollis wcale nie zrezygnował po nagraniu płyty z muzyki: po prostu następnym krokiem był ozdobiony niewidzialną okładką album, którego nie słychać.
Może jest tak, że pewien poziom emocjonalności i niby-intymnego kontaktu ze słuchaczem łatwiej osiągnąć, tworząc na własne konto: podpisując krążek nie mianem nietuzinkowego nawet zespołu, ale indywidualnym nazwiskiem lub pseudonimem. Jak Robert Wyatt, który na „Rock Bottom” zrobił rzeczy dla Soft Machine niemożliwe, albo David Sylvian, tak naprawdę rozwijający skrzydła dopiero solo. Bo oprócz Talk Talk „Mark Hollis” przypomina właśnie muzykę Wyatta, Sylviana czy Tima Buckleya – tyle że przefiltrowaną przez posunięty do skrajności minimalizm, jeszcze bardziej osobistą, a przy tym, co ważniejsze, równie znakomitą.