ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wyatt, Robert ─ Rock Bottom w serwisie ArtRock.pl

Wyatt, Robert — Rock Bottom

 
wydawnictwo: Virgin Records 1974
 
1. Sea Song [6:31]; 2. A Last Straw [5:46]; 3. Little Red Riding Hood Hit the Road [7:40]; 4. Alifib [6:55]; 5. Alife [6:31]; 6. Little Red Robin Hood Hit the Road [6:08]
 
Całkowity czas: 39:34
skład:
Robert Wyatt – śpiew, klawisze, instrumenty perkusyjne, gitara (slide); Laurie Allan – perkusja (2, 6); Ivor Cutler – głos (3, 6), koncertyna barytonowa (6); Mongezi Feza – trąbki (3); Fred Frith – altówka (6); Hugh Hopper – bas (2, 4, 5); Mike Oldfield – gitara (6); Richard Sinclair – bas (1, 3, 6); Gary Windo – klarnet basowy, saksofon tenorowy (4, 5)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,21

Łącznie 26, ocena: Arcydzieło.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
10.02.2010
(Recenzent)

Wyatt, Robert — Rock Bottom

Robert Wyatt był przed swoim wypadkiem ważną postacią angielskiego podziemia: na czterech płytach otwierających dyskografię Soft Machine można usłyszeć jego partie perkusji, na pierwszych trzech – także śpiew i skomponowane przez niego utwory. Po rozstaniu się z formacją założył własną, Matching Mole, której debiut nie jest może płytą na miarę „Third” wyżej wspomnianej grupy, ale na pewno ważnym punktem na mapie sceny Canterbury. Początkowo to właśnie Matching Mole mieli podpisać swoją nazwą pozostający w sferze dalekich planów album „Rock Bottom”. Jednak w połowie 1973 roku owe plany zostały pokrzyżowane – muzyk wypadł z okna podczas suto zakrapianej imprezy i stracił władzę w nogach. Nad płytą, choć w pewnej części napisanej dawniej, pracował w szpitalu. Efekt, nawet jeśli nie brać pod uwagę tragedii Wyatta, przebił wszystko, co ten nagrał i wcześniej, i później, wznosząc się na poziom, na którym debaty o wyższości jednej pozycji nad drugą wydają się jałowe.

Kwestia bohatera niniejszego tekstu zawiera w sobie jeszcze jeden problem: poglądy, które trudno oddzielić od artysty, jeżeli mają znaczący wpływ na jego twórczość. O ile zaś łatwo wybaczyć zwyczajne różnice w zapatrywaniach, o tyle trudniej – podporządkowanie części dokonań patologicznej ideologii. Sam Wyatt – ożeniony z Polką z pochodzenia – nieraz wyrażał zdumienie, że znajduje słuchaczy w zniszczonej przez czerwonych Europie Wschodniej i przyznał, że naiwnością były takie posunięcia jak wstąpienie do Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii. Wycofanie się na pozycję potępiającego sowiecki reżim marksisty nie przeszkodziło mu jednak w nagraniu na ostatnią płytę, powstałą trzy lata temu „Comicoperę”, własnej wersji znanej pieśni hołdującej popularnemu terroryście – „Hasta Siempre Comandante” Carlosa Puebli.

Trudno wszakże uwierzyć, że o stosunkowo niskiej popularności brodatego muzyka zadecydowały – modne przecież wśród artystów – lewackie ekscesy. Zwłaszcza że Wyatt pojawia się niekiedy w mediach i traktowany jest przez nie z należną czcią. Niełatwo też zliczyć twórców przyznających się do inspirowania jego dorobkiem i tych, na krążkach których się pojawiał: Björk, Anja Garbarek, David Gilmour, Nick Mason i Brian Eno to tylko najpopularniejsi; bardziej wtajemniczeni wspomną pewnie współpracę z Kevinem Coyne'em czy partie wokalne na wspaniałej płycie Michaela Mantlera „The Hapless Child”. Powyższe powiązania wraz z barwnym życiorysem i przynajmniej częścią solowych dokonań powinny zapewnić Anglikowi wybicie się wysoko ponad jego macierzystą scenę Canterbury – ciekawą, ale skazaną na wąskie grono sympatyków. Tymczasem z Wyattem jest trochę jak ze Stanisławem Lemem: powszechny szacunek nie wiąże się z masowym zgłębianiem jego twórczości – i tak, na pewnym nobliwym forum muzycznym w plebiscycie na najlepszy album lat 70. „Rock Bottom” umieściła wśród 30 ulubionych płyt niespełna dziesiąta część głosujących (za to w dwu z trzech przypadków – na pierwszym i drugim miejscu). Dlatego wydaje się, że były perkusista Soft Machine wcale nie kokietuje, kiedy dziękuje wydającej jego ostatnią płytę wytwórni Domino za przyjęcie go w szeregi, mimo że firma „nie zarobi na nim ani grosza”.

Drugi solowy album Wyatta – i pierwszy uznawany przezeń za dojrzałe dzieło – nie jest politycznym manifestem. Nie jest też – jak np. krążki zmarłego niedawno Vica Chesnutta, który również większość życia spędził na wózku inwalidzkim – wyrazem rozgoryczenia. Przeciwnie: już pierwszy na płycie numer, ballada „Sea Song”, chociaż melancholijny, napełnia otuchą; „please, smile”, śpiewa cierpiący po wypadku muzyk na tle prostej zazwyczaj partii fortepianu lub pianina, ale i wszędobylskich nowocześniejszych klawiszowych efektów oraz organów. Jeden z najbardziej oryginalnych głosów kiedykolwiek prezentowanych szerszej publiczności przyjął tu barwę bardziej miękką niż na wcześniejszych albumach z jego udziałem, co wraz z niepokojącym, delikatnym jednak tłem instrumentalnym tworzy zadziwiająco magiczną atmosferę. Po około czterech minutach, mniej więcej w dwu trzecich utworu, słowa całkiem ustępują uzupełniającym się z resztą dźwięków wokalizom, niejako zapowiadającym resztę płyty, balansującej między przesiąkniętymi niesamowitym klimatem piosenkami i strukturami mniej typowymi. Z czasem nabiera album mocy: w „The Last Straw” do znanych elementów dołączają bębny i partie gitary, a w następnym „Little Red Riding Hood Hit the Road” prym wiedzie rozszalała trąbkowa improwizacja Mongeziego Fezy, pojawiająca się obok nieco już twardszego śpiewu Wyatta, pulsującego, dziwacznie brzmiącego rytmu i krótkiej deklamacji w wykonaniu Ivora Cutlera. „Alifib” jest chwilą wyciszenia, najpierw wiedzioną przez klawiszowe plamy i bas Hugha Hoppera, w połowie znów przez głos głównego twórcy „Rock Bottom”. Absurdalny, momentami dźwiękonaśladowczy tekst zdaje się oddawać charakter osobliwego utworu, łączącego się ze swoją drugą częścią, czyli żywszym i bardziej chaotycznym, wzbogaconym kapitalną grą tenorowego saksofonu Gary'ego Windo numerem „Alifie”. Te dwie skojarzone ze sobą kompozycje zamknięte są swoistą klamrą, na końcu płyty znajduje się bowiem bliźniak „Little Red Riding Hood...”, zatytułowany... „Little Red Robin Hood Hit the Road”. Doprawiony gitarowym solem Mike'a Oldfielda, zaskakuje, kiedy wieńczy go (i cały album) Ivor Cutler, melorecytując wiersz o zepsutym telefonie przy akompaniamencie nieregularnej altówkowej partii w wykonaniu Freda Fritha. Całokształt, świetnie wyprodukowany przez Nicka Masona, układa się w nad wyraz oryginalną mieszankę osobistych wyznań, melancholii i absurdalnego humoru, porywającą zarówno warstwą kompozycyjną, jak i emocjonalną.

Nieprzypadkowo w recenzji nie pojawiła się żadna gatunkowa klasyfikacja – Wyatt (w doborowym towarzystwie, to jednak nie wydaje się istotne) stworzył krążek, który nie ma sobie podobnych, bezcelowe więc byłoby przypisywanie go do jakiegoś stylu. W latach późniejszych wiodło się artyście różnie – z tych udanych prób warto  wspomnieć choćby mechaniczną, prawie instrumentalną EP-kę „The Animals Film” albo kapitalny, bardziej piosenkowy album „Dondestan” i ostatnią „Comicoperę”, pokazującą, że czas nie ma na Roberta Wyatta niszczącego wpływu. A „Rock Bottom”? Klasyka, pomnik – trudno o płytę, której bardziej wstyd nie znać. Zwłaszcza że niedawno ukazało się wznowienie.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.