Albumy Radiohead należą do jednych z najbardziej wyczekiwanych na świecie. Do dnia premiery nowego wydawnictwa zespołu – The King of Limbs śmiało i ja mógłbym się pod tym podpisać. A teraz? – sam nie wiem. Radiogłowi lubią od czasu do czasu zamieszać w muzycznym świecie. Zespół od kilku lat nie jest związany z żadną wytwórnią toteż czasem pomysły grupy wydają się szalone i dość rewolucyjne. Przypomnijmy, że poprzedni album In Rainbows z 2007 roku ukazał się najpierw sieci, a dopiero po prawie trzech miesiącach w postaci tradycyjnego krążka CD i LP. No i nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ostatnio robi się taka moda na wydawanie albumów jako download do pobrania, często wzbogaconych o jakieś dodatki (np. w iTunes). Jednakże, grupa zrobiła na swojej stronie oficjalną premierę, a album można było pobrać za... darmo lub płacąc „co łaska”, wedle uznania. Zapłacić można było także dopiero po zapoznaniu się z materiałem. Precedensowy pomysł spodobał się fanom grupy – w samym dniu premiery album ściągnięto ponad milion razy, a prawie połowa z pobierających dokonała zapłaty. Album In Rainbows w tradycyjnej postaci także sprzedawał się dość dobrze. W podobny sposób postąpił potem Trent Reznor wydając album The Slip Nine Inch Nails. Jako podziękowanie dla fanów, album wraz z dołączoną okładką można było pobierać za darmo. Wersja fizyczna ukazała się po kilku miesiącach.
Ostatnimi czasy Thom Yorke i spółka raczej nie byli zbyt aktywni. Strasznie narzekali na duże koncerny muzyczne, w czym z pewnością mają sporo racji. Wydali dwa pojedyncze utwory „These Are My Twisted Words” i „Harry Patch (In Memory Of)” (jako pliki do pobrania za 1 GBP). Potem w kilku wywiadach strasznie narzekali na pomysł wydawania albumów, mówili że to już przeżytek, że raczej jako zespół nie wydadzą nigdy już czegoś takiego jak album, a swych słuchaczy będą raczyć od czasu do czasu pojedynczymi piosenkami. Kuriozalnym może wydać się fakt, że zespół zapewne w tym czasie... pracował nad materiałem The King of Limbs. Znając Yorke’a – można się było spodziewać po nim takiej przewrotności.
Dobrze, przejdźmy do nowego albumu. Osiem utworów, w niespełna 40 minut, czyli jest to najkrótszy pełno wymiarowy album Radiogłowych. Może to i dobrze, że album trwa tyle, bo w większej ilości nowe wydawnictwo mogłoby zostać odebrane jako nużące. Jestem wieloletnim miłośnikiem zespołu i twórczości Yorke’a, muszę przyznać, że ta płyta nie wnosi niczego nowego do ich dorobku. Niestety. Każdy z wcześniejszych albumów był na swój sposób inny, zawierał masę pomysłów, interesujących eksperymentów (Kid A, Amnestiac) i świeżości (Hail to the Thief). Wcześniejsze albumy były fascynujące – najnowszy jest równie fascynujący, co obserwowanie z boku pojedynku szachowego. Zawodnicy układają ciekawe strategie, natomiast obserwatorzy już niekoniecznie tak wspaniale się bawią. Oczywiście są tutaj dobre utwory: „Bloom”, „Feral” i kończący album „Separator”. Nie brakuje rzeczy pięknych: „Lotus Flower”, „Give Up The Ghost” i okraszony piękną partią trąbki, mój ulubiony „Codex”. Ale gdy traktuje nowe dzieło jako całość – brakuje mi tutaj jakiegoś oryginalnego pomysłu. Patrząc kompleksowo, jest ono tak pokręcone jak okładka (nomen omen jedna z brzydszych, jeśli chodzi o Radiohead). Wracając do słów Yorke’a można odnieść wrażenie, że jednak zespół tworzył od czasu do czasu jakiś utwór, ale nie wypuszczał go słuchaczom. Zebrali osiem transowych kompozycji i stworzyli z tego album. Czy tak było naprawdę, tego nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy. Jak gdzieś przeczytałem nowy album nagrywany był na przestrzeni ponad dwóch lat. Nie jestem członkiem zespołu, ale wydaje mi się, iż w takim czasie można nagrać coś lepszego. Tym bardziej, że dowodzą temu poprzednie wybitne dokonania tej grupy.
Produkcja. Jest fatalna. Nie mogłem uwierzyć, że The King of Limbs produkował ten sam człowiek co poprzednie albumy, czyli Nigel Godrich. Był on także współproducentem genialnego solowego albumu Yorke’a The Eraser z przed pięciu lat. Radiohead to kolejny zespół, który wkroczył w coś co nazywamy „wojną głośności” (ang. loudness war). Ta niezdrowa tendencja potrafi zabić nawet najlepsze nagrania. Odsyłam na przykład do Vapor Trails Rush czy ubiegłorocznej reedycji Pretty Hate Machine Nine Inch Nails – dodam, że kocham oba te zespoły. Niektórzy producenci oraz zespoły mają chyba swych słuchaczy za nieźle odmóżdżonych, gdyż widocznie uważają, że nie potrafią skorzystać z pokrętła głośności w swym sprzęcie i w rezultacie robią to za nich. Chore, prawda? Pół biedy, jeśli album jest głośny, ale dzięki takiemu „zabiegowi” traci na swej dynamice i brzmi bardzo płasko. Ze względu na charakterystyczne brzmienie Radiohead, tutaj nie jest to tak mocno odczuwalne, jak w przypadku wymienionego albumu Rush, jednakże w mocniejszych momentach daje się we znaki. Nie wiem co skłoniło zespół do takiego kroku. Jest to niestety niewątpliwie spory minus The King of Limbs.
Dziwna to płyta gdyż z jednej strony może się podobać, z drugiej trochę odpycha. Jestem bardzo ciekawy jak przeżyje próbę czasu. Czekam niecierpliwie na nowy album Radiohead. Może będzie lepszy, może gorszy. Nieważne – niech robią swoje, tylko, na litość(!) niech dadzą sobie spokój z loudness war. To tak jakby nawet najlepsze, wykwintne danie (nawet, gdy za nim nie przepadam) podawać odgrzewane z mikrofali.
I jest jeszcze coś, czego do końca nie rozumiem. Cena albumu w download to 6 GBP dla formatu MP3 i odpowiednio 9 GBP dla bezstratnego WAV. Płyta od 28 marca będzie dostępna na tradycyjnym CD (nakładem XL Recordings), które w brytyjskim Amazonie w przedsprzedaży kosztuje... 7.99 GBP.
In Rainbows było dostępne za tyle ile się uważało, co w dobie Internetu ma według mnie większy sens. Chcąc nie chcąc więcej ludzi, nawet przypadkowych, nie będących zagorzałymi fanami grupy zdecyduje się na wpłatę symbolicznej opłaty niż płacenie wymienionej wyżej sumy. Tym bardziej, iż za półtora miesiąca za niewiele więcej (lub jak w przypadku WAV za tyle samo) będzie można nabyć album w wersji standardowej na nośniku kompaktowym. Internetowa premiera The King of Limbs miała miejsce w piątek 18 lutego, zaś po niespełna dwóch godzinach od chwili upublicznienia materiału widziałem w sieci pirackie linki. W moim skromnym odczuciu można było temu zapobiec i przy okazji zarobić, bo pomysł z premiery poprzedniego albumu się sprawdził.
Na stronie, gdzie można kupić album można zamówić także wersję specjalną w formie... gazety. W skład zestawu wejdą: dwa 10-calowe winyle, CD oraz zbiór 625 grafik. Wszystko to zostanie opakowane w specjalne biodegradowalne pudełko. Dodatkowo, jedna losowo wybrana osoba zostanie obdarowana przez grupę dodatkową 12-calową płytą zawierającą dwie piosenki. Jeśli ktoś już zamówił tę wersję w przedsprzedaży, otrzyma ją około 9 maja. Wszystkie zamówienia złożone po 21 lutym zostaną zrealizowane w dniu 1 czerwca 2011 roku. Zapowiada się ciekawie i trzeba przyznać, że jeśli chodzi o pomysł na wydawanie albumów to grupa ma ciekawe i dość oryginalne podejście.