Homeland – ostatnia bezkompromisowa, krytyczna podróż Laurie Anderson po jej ojczyźnie, Ameryce. Prawie dziesięć lat przyszło nam czekać na nowe dzieło artystki, od którego premiery minęło już pół roku. Ponieważ wciąż budzi nowe przemyślenia nad złożonością problemów, jakie kotłują się w tyglu narodów zamieszkujących Nową Anglię, i nadal zaskakuje różnorodnością i niesamowitością dźwięków, dopiero teraz zdecydowałem się o nim napisać kilka słów. To jeden z tych albumów, które wymagają bezwzględnego skupienia i kilku(nastu) podejść. Niektórych trudnych dźwięków podobnie jak niektórych trudnych spraw nie sposób pojąc z dnia na dzień. Homeland niewątpliwie stanowi godzinne zmaganie się słuchaczy z tak zwaną difficult music. I tylko gdy podejmiemy wyzwanie rzucone przez autorkę tego wykwintnego obrazu muzycznego ten najdojrzalszy plon jej dotychczasowej pracy artystycznej rozbłyśnie w naszych głowach całą gamą pięknych doznań.
Piosenkarka, performerka (a także reżyserka, rzeźbiarka, lista jej profesji jest naprawdę długa) zabiera nas, jak już wspomniałem, w podróż po współczesnej, nie zawsze wolnej od uprzedzeń Ameryce. Wizji tak doskonałej i dopieszczonej pod każdym względem, muzycznym i lirycznym, sygnowanej jej nazwiskiem nie mieliśmy od dekady Life On A String (rok 2001). Homeland nawet bardziej cieszy niż poprzednie wydawnictwo. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością jestem w stanie przyznać, że najnowsza płyta swym poziomem dorównuje chyba tylko albumowi Mister Heartbreak z roku 1984.
Wydawnictwo zaskakuje oryginalnym brzmieniem, sporo tutaj elektroniki i przesterowanych skrzypiec, w których Anderson tak się lubuje. Słychać też, że artystka jest w świetnej formie wokalnej, co ciekawe, bo mimo upływu lat jej głos nie pozbawiony jest siły wyrazu, by móc opowiadać nam o ważkich tematach. Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie wypomina, ale Anderson ma ponad 60 lat, lecz kondycję i pomysły jak niejedna nastolatka! Jestem pełen podziwu dla świeżości Homeland, któremu dodatkowego błysku dodają zaproszeni przez piosenkarkę goście. Poza Lou Reedem, życiowym partnerem Laurie Anderson, w dwóch utworach (dodatkowe instrumenty perkusyjne w „My Right Eye” i chórki w „Another Day in America”) pojawia się androgeniczny i obdarzony nieziemskim, anielskim głosem Antony Hegarty. Do tej listy dopisuje swoje cenione nazwisko słynący z awangardowych i niekiedy „koszernych” popisów na saksofonie John Zorn oraz Kieran Hebden (bardziej znany jako Four Tet) odpowiedzialny m.in. za wspomnianą wcześniej rewelacyjną elektronikę.
O utworach napisać można wiele, ale te po prostu trzeba samemu docenić i przeżyć. Jak w przypadku dobrej literatury, gdzie nie ma sensu objadać się smakiem streszczeń. Już w otwierającym płytę „Transitory Life” mamy wyraz feministycznego spojrzenia na stereotypowe myślenie samców – When the doctor says: Congratulations, it's a boy! Where do all the dream baby girls, those possible pearls, go? Ciekawy obraz złożoności kobiecej natury przynoszą słowa „My Right Eye”: And when the tears fall from both my eyes/They fall from my right eye cause I love you/And they fall from my left eye cause I cannot bear you. „Strange Perfumes” stawia niezwykle intrygujące pytanie dokąd ucieka miłość, gdy już jej nie ma. A upojnie depresyje dni przychodzą i zostają całą noc – doskonałe na swój sposób. „Only An Expert” to przenikliwie głęboki, beatowy manifest wymierzony przeciwko amerykańskim instytucjom władzy takim jak rząd i media, w którym artystka wypunktowuje w sposób nadzwyczaj ironiczno-satyryczny ich raczej mało artystyczną działalność. Mniej więcej w połowie tej muzycznej wizji artystka umieściła doskonałą, trwającą ponad jedenaście minut suitę – „Another Day in America”. Narratorem tego utworu jest Fenway Bergamot, męskie alter ego Anderson. To „jego” wizerunek znajduje się na okładce płyty. Zamieszczona w suicie anegdota o starym małżeństwie, które żyjąc kilkadziesiąt lat wspólnie nie mogąc patrzeć na siebie, postanawia rozejść się dopiero po śmierci swoich dzieci ukazuje absurd modelu doskonałej, amerykańskiej rodziny. Kolejne wersy i kolejna gorzka odsłona ukochanego imperium: Ah America! [...] Broken up parking lots, rotten dumps, speedballs, accidents and hesitations, things left behind, Styrofoam, computer chips. I dalej jakby z nutką ironii w głosie przepuszczonym przez vocoder: Some say our empire is passing. As all empires do. Puenta została wyrażona w dolarach. Dogłębnie pesymistyczny obraz Homeland rozładowują liryczne „The Beginning Of Memory” i zamykające płytę oczyszczające „Flow”.
Na koniec jeszcze słów kilka o oprawie graficznej. Nonsensuch wydał album w pięknym digibooku z grubą, ekskluzywną książeczką. Szkoda, że w okładce zamiast sztywnych kartoników [vide: DVD Insurgentes] (przy wyciąganiu niestety rysujących płyty) nie zamontowano solidnych tacek [vide: remaster Still Life (2008) Opeth lub Wild Opera (2010) No-Man]. Ponadto zestaw został dodatkowo wzbogacony płytą DVD, która zawiera m.in. czterdziestominutowy film dokumentalny o tym jak powstawała muzyczna wizja Homeland.
W listopadzie ubiegłego roku, w chorzowskim Teatrze Rozrywki w ramach festiwalu Ars Cameralis wystąpiła ta nadzwyczajna artystka. Tutaj można przeczytać relacje z tego koncertu.