Większość powstałych w ubiegłym roku płyt, które przypadły mi do gustu, poznałem bardzo późno. Szczerze pisząc… nie było tego zbyt wiele. Powodów doszukiwałbym się w tym, że zawiodłem się na wielu obiecujących rzeczach, natomiast spodobały mi się te, których nie wyczekiwałem jak pięciolatek świętego Mikołaja. Tak właśnie było z najnowszym albumem byłego gitarzysty Toto. „All’s well that ends well” poznałem przypadkiem, a teraz ciągle łazi za mną i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Dlaczego? Nie wiem czy odpowiedź na to pytanie jest potrzebna i wymaga kilku akapitów rozpisywania się. Ciężko mi przychodziło analizowanie tego albumu. Jest ON po prostu czystą przyjemnością pod każdym względem i taki był z pewnością zamysł. Jednak żeby tekst ten nie wyglądał na zbyt krótki, wypadałoby zastanowić się cóż tkwi w tym dziele…
„All’s Well That Ends Well” zostało zrealizowane z wyważonym rozmachem aranżacyjnym. Od hard rockowych szaleństw po spokojne ballady, wszystko dopracowane jest do najmniejszego dźwięku. Oczywiście najważniejsza dla mnie jest jak zawsze muzyka, a studio ma mniejsze znaczenie. Z resztą często przymykam oko na słabą produkcję u młodych zespołów. Choć w czasach, kiedy wystarczy dobry sprzęt i nie trzeba kombinować jak kiedyś, trudno o album, który by od razu porażał świetną produkcją. Łatwizna jest… łatwiejsza:) Tutaj, od pierwszych sekund pierwszego utworu czuć, że produkcja jest po prostu rewelacyjna. No ale kto by się spodziewał czegoś innego? Lukather może pochwalić się naprawdę niesamowitym doświadczeniem jako muzyk sesyjny i współpracą Z wieloma profesjonalistami (choćby Michael Jackson). Na szczęście dbałość o szczegóły zanadto nie przytłacza. Mnóstwo przestrzeni czyni tę muzykę wolną i drapieżną.
Słuchałem sobie najnowszego dzieła Lukathera bardzo często podczas niedawno zakończonej sesji (brrrr… aż strach wspomnieć). Ładowało baterie lepiej niż najlepsza kawa. Poprawiało humor i relaksowało lepiej od polskich komedii romantycznych (akurat to nie jest chyba trudne). Doprawdy jest coś pozytywnego w tej muzie, chociaż zdarzyły się tutaj dwa chmurne utwory. Reszta to gitarowa dojrzałość i szaleństwo. Na pierwszy rzut ucha – nic nowego. Steve gra bardzo bluesowo, ale… z dyskretną finezją. Wszystko tkwi w szczegółach:) Czasem jest trochę bardziej połamany riff, czasem genialne zgranie gitary rytmicznej z solówką. Warto zwrócić na to uwagę. Również od strony wokalnej artysta spisał się znakomicie.
Gdybym naprawdę musiał się do czegoś przyczepić, napisałbym, że wiele utworów brzmi dość wtórnie i bazuje na starych, choć nierdzewnych schematach. Skojarzeń co niemiara, ale absolutnie nic nie razi, gdyż jest to kawał znakomicie zagranego rocka. Świeżość, mistrzowskie wyczucie, brawura wykonania i energia muzyki rockowej w najlepszym wydaniu – to czyni ten album tak udanym. Postanowiłem nie wymieniać tym razem żadnej kompozycji pojedynczo. I tak już za dużo tej analizy.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Pora zatem dobrze skończyć tę recenzję. Rozpisywać się nie będę – facet nagrał świetną płytę i jest w doskonałej formie. Szkoda tylko, że los Toto jest już raczej przesądzony. Chociaż moim zdaniem nie ma powodów do rozpaczy… dopóki Steve Lukather będzie tworzył taką muzykę solo.