The Blue Nile to dla mnie w pewnym sensie zespół - instytucja. Mają głównie w Szkocji (choć nie tylko) status niemal kultowy. Nigdy nie zapomnę ich koncertu sprzed kilku lat w Royal Concert Hall w Glasgow, który ze zwykłego występu przerodził się w lokalne święto dedykowane głównie liderowi zespołu – Paulowi Buchananowi. Czułem się jak członek lokalnej podmieszczańskiej społeczności, która powitała swojego chłopaka - wracającego z długich wojaży po świecie - w rodzinne strony.
Pomimo pozornie prostej muzyki, ich utwory miały głębię i coś, co zwykliśmy nazywać mianem „ducha”, przez co zdecydowanie wyróżniali się od tej całej new-roamantic’owej papki lat 80-tych. Zresztą, jakby na przekór, wytwórnie próbowały zrobić z nich gwiazdy pop, co było zdecydowanie wbrew, zarówno naturze Paula, jak i charakterowi muzyki The Blue Nile. Stąd tyle perturbacji związanych ze zmianami wytwórni płytowych, co zaowocowało tym, że w tak długim okresie działalności doczekaliśmy się jedynie czterech płyt studyjnych zespołu. Kiedy po wydaniu trzeciego krążka „Peace At Last” w 1996 roku i kolejnych zawirowaniach z wytwórnią płytową zdawało się, że to już koniec, nastąpił nieoczekiwany zwrot wydarzeń...
Szczęście sprzyjało grupie. Podczas współpracy z Warner Records poznali Eda Bricknella – człowieka, który jest obecny w branży muzycznej od blisko 30 lat, mając na swoim koncie współpracę m.in. z Dire Starits, Bryanem Ferry’m i Scottem Walkerem. To właśnie Bricknell przejął rolę menadżera zespołu i pierwsze co zrobił dla grupy to załatwił wszelkie formalności prawne związane z rozwiązaniem kontraktu z Warnerem i znalezieniem nowego wydawcy dla The Blue Nile. To dało Paulowi komfort bezstresowego tworzenia materiału na planowaną płytę. Działania Bricknella przyniosły efekt: uporządkowanie spraw z Warnerem i podpisanie nowego kontaktu płytowego z niezależną tym razem wytwórnią (Sanctuary Records). Zapewnienie przez nowego menadżera spokoju sprawiło, że wydana w 2004 roku płyta „High” nie bezpodstawnie przez wielu uważana jest za najlepszą w dorobku zespołu.
Album zawiera 9 świeżych, świetnie zaaranżowanych piosenek, z których po pierwszym przesłuchaniu zdecydowanie wyróżniają się dramatyczny „Broken Loves” oraz „She Saw The World”. „High” wprowadziło nową jakość do dorobku zespołu, gdyż Buchanan i koledzy znaleźli złoty środek pomiędzy akustycznym brzmieniem z poprzedniej płyty „Peace At Last” („Because Of Toledo”), a przez wielu uważaną za najlepszą ”Hats” z 1989 roku (tytułowy „High”) ponadto nadając utworom bogatszą aranżację przez co wydawać się może, iż „High” brzmi najpełniej ze wszystkich dotychczasowym płyt zespołu. Nie mogło także zabraknąć tak charakterystycznej dla zespołu melancholii; posłuchajcie sobie takiego „Stay Close” – niby taka zwykła „pościelówa”, ale dzięki emocjonalności w śpiewie Paula Buchanana tego typu utwory nabierają piękniejszego i głębszego wymiaru.
Zespół nie zyskał nigdy należnego mu rozgłosu pod kątem liczby fanów, ale zamiast tego zdobył serca tych, którzy są mu wierni pod dzień dzisiejszy, tworząc wokół The Blue Nile status niemal świętości. Zresztą, jakby na przekór temu, zespół jest bardzo ceniony przez innych muzyków: do fascynacji twórczością tria przyznali się między innymi Annie Lennox (na swojej płycie „Medusa” umieściła zresztą swoją – niestety dość wtórną – wersję „The Downtown Lights” z płyty „Hats”), muzycy grup Texas (Paul udzielał się na ich płycie „Red Book”) i Marillion (Steve Hogarth w jednym z wywiadów przyznał, że muzyka The Blue Nile była jedną z głównych inspiracji przy tworzeniu płyty „Brave”) a sam Peter Gabriel zaprosił Paula Buchanana do udziału w swoim projekcie „OVO” (Paul zaśpiewał w – pięknym zresztą – duecie z Liz Fraser utwory „Downside Up” i „Make Tomorrow”).
Panowie nagrywali rzadko ale za to z wyśmienitymi rezultatami jeśli chodzi o poziom nagrywanych płyt. Na często zadawane pytanie, dlaczego w tak długim okresie działalności zespołu doczekaliśmy się tylko czterech płyt Paul odpowiadał: „Piosenki muszą w końcu być maksymalnie dopracowane, kiedy tworzę je muszę być całkowicie poświęcony temu co robię i nie pozwolić sobie zaprzątać głowy czymkolwiek innym. Tak samo to działa w drugą stronę; kiedy robię nawet coś przyziemnego nie potrafię się nagle oderwać i zacząć pisać piosenki”.