I WANT YOU TO REMEMBER SOMETHING FOR ME. THIS IS ROBBIE WILLIAMS. I’M A SINGER. I’M THE SONGWRITER…AND I’M A BORN ENTERTAINER.
Ta recenzja będzie trochę “na opak”. Zacznę od tego, iż po jej napisaniu pomyślałam sobie: “Naczelny mnie zabije” Co na Caladanie robi Robbie Williams? Przecież to portal zarezerwowany dla....no właśnie kogo? Chyba tych wielkich nie tylko progmetalu , ale w ogóle wielkich... Nie mniej przemyślałam sprawę, zacytowałam hasełko ze Shreka ( RAZ KOZIE WIO! – to wówczas, gdy Shrek zamierzał oświadczyć się Fionie) i jest!
Mili Państwo Robbie Williams debiutuje na Caladanie!!!
Każdy artysta za punkt honoru stawia nagranie płyty koncertowej. To zapis pewnego etapu rozwoju artystycznego.
Z albumami koncertowymi jest tak: albo są świetne albo do bani. To bardzo świeży koncert. Z sierpnia tego roku. I jeden z lepszych jakie znam! Skąd u mnie ten entuzjazm?
To zadziwiająca przemiana: ze „szmaciarskiego” boys-bandu ( Take That dla przypomnienia;) do absolutnego szczytu artyzmu. Długa droga, nie zawsze łatwa ( Spicetkom się np. nie udało ;).
Robbie pokazał artystyczny pazur na płycie ze standardami musicalowymi ” Swing when you’re winning”(2001). A kolejna pozycja w dyskografii Roberta „ Escapology” (2002) dla piszącej te słowa to absolutny szczyt ambitnego popu (niech się schowają ostatnie produkcje Phila Collinsa czy innych tuzów).
Tak mili Państwo! Robbie Williams to Artysta! Wielki artysta! Obdarzony niesamowitą muzyczną wrażliwością i tym „czymś” co starożytni nazywali charyzmą.
Tak możecie się przyczepić i zarzucić mi ze Robbie W. to muzyczna konfekcja. Owszem, może i macie rację, ale...daj panie Boże Petrucciemu talentu by napisał tak piękny utwór jak FEEL. To zaledwie kilka minut, ale są to minuty Wielkie.
Może i macie racje, że to konfekcja warta TOP 10, ale Robbie pisze te utwory sam. I ta walka z jakże oporną muzyczną materią z pewnością mu się udała. Oczywiście są to cztery akordy warte milion ( prawda Steve? – też byś tak chciał...), bo czegóż się Robbie nie dotknie zamienia się w złoto.
Zaczyna się od killera: LET ME ENTARNTAIN YOU. Świetny bardzo motoryczny kawałek, którego nie powstydził by się nieodżałowanej pamięci Freddie Mercury oraz Kiss ( ktoś może widział kapitalne video do piosenki? Polecam!). Sporo się dzieje. Bardzo fajny rockowy riff ( a sporo takich, sporo na albumie), świetny refren i zabawa Roberta z publicznością ( Hello everybody. My name is Robbie Williams. This is my band…)
Zresztą tych nawiązań do Queen jest sporo. Od covera We Will Rock you, w którym Robbie przechodzi samego siebie ;) poprzez „ewidentne delikatne zrzynki” bardzo bardzo queenowe ( np. w partiach śpiewanych, chórkach). Ale te analogie wcale nie przeszkadzają.
Tak, ta płyta to „the best of” ale podany w znakomity sposób. Cały zespół gra świetnie. Kapitalna sekcja dęciaków ( Robbie ma słabość :) partie gitarowe najwyższej klasy (duet Neil Taylor – Gary Nuttel), świetnie pracująca sekcja rytmiczna (Yolande Charles, która nie tylko kapitalnie wygląda, ale i kapitalnie gra – posłuchajcie chociażby KIDS, w którym to właśnie trochę clintonowa partia basu staje się kołem zamachowym całej piosenki.), improwizacje fortepianowe ( MR. BOJANGLES).
Oczywiście koncert ma swoją dramaturgie: To co my we Wrocławiu nazywamy układem koncertu a’la przegląd Piosenki Aktorskiej ( szybki, wolny, baba, chłop, duet, acoustic set). Tak to wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Jest bardzo profesjonalne, może i troszkę wyreżyserowane, ale nie zimne i bezuczuciowe.
Cóż można powiedzieć, na tle ostatnich prezentacji koncertowych wielkich progmetalu (napakowanych do ostatnich sekund trójpłytowych albumów) najnowsza propozycja Robbiego jest jak powiew świeżego powietrza. Dobrze....na szczęście to nie progmetal. Cieszę się, że R.W. nie maltretuje słuchacza tym wyciem, wokalizami. Jego glos jest świeży, mocny, drapieżny., kiedy trzeba słodki.
Odpowiada mi bardzo „koncertowy” klimat tego albumu. Brzmienie jest „nieco surowe”, bardziej „garażowe” niż na albumach studyjnych ( nawet powiedziałabym ze lekko booltegowe). Zdarzają się czasami wokalne kiksy ( albo chodzenie po sąsiadach ;) ale ...nie zostały wycięte i przemontowane. Zapis jest więc w stosunku do słuchacza rzetelny i szczery. I myślę, że właśnie uchwycenie tego „momentu” na trasie właśnie tak w Knebworth w obecności kilkuset tysięcy ludzi przyczyniło się, iż Live Summer 2003 jest jedną z najbardziej „szczerych” płyt koncertowych które znam.
Co więcej część utworów na potrzeby koncertowe została lekko przearanżowana, część z nich brzmi ciężej, bardziej zeppelinowato (np. LET LOVE BE YOUR ENERGY z bardzo Page’owskim riffem – miód!). Tak mili Państwo Robert Williams to rockowy wyjadacz, któremu publiczność je z ręki. Ale Robbie Williams to nie tylko wielki showman, również w warstwie tekstów nie jest to takie proste i popowe. Mnie np. utwór ME AND MY MONKEY kojarzy się trochę z twórczością Fajansa, a w warstwie tekstowej trochę z Fishem. Taka gorzka prawda o showbiznesie.
Na sam koniec słów parę o ...publiczności. Słychać, że 90% zgromadzonych w Knebworth właścicieli biletów to...kobiety. Ale powiadam wam, włos się jeży, mrówki przechodzą przez plecy w momentach kiedy publiczność śpiewa ( FEEL, ANGELS, MONSOON CZY SHE’S THE ONE Karla Wallingera – no widzicie Robbie zna nie tylko Queen , ale i Waterboys).
Sama złapałam się na podśpiewywaniu refrenów:
‘Cause I got too much life
running through my veins
going to waste…
Tak, jak z każdą płytą koncertową jest, czasami nam czegoś brakuje. A to że nie ma takiego, a takiego utworu. To jedyny minus tej płyty. Za mało! Za mało! Nie wymagam potrójnego albumu, ale podwójny....mógłby być szkoda, że na LIVE SUMMER 2003 nie zostały umieszczone takie utwory jak Rock DJ, FREEDOM, CURSED czy jeden z najpiękniejszych na Escapology LOVE SOMEBODY. Cóż to moja lista życzeń.
Acha...do napisania tej recenzji nie zmusiła mnie żadna z wielkich wytworni. Nie zmusił mnie do tego sam Robbie W. Po prostu poszłam do sklepu, kupiłam płytę i dzielę się z wami moimi odczuciami. Jak to dobrze odpocząć od długachnych suit o niczym, połamanych dźwięków i udziwniania na silę w ramach realizowania progmetalowych wytycznych. Z niecierpliwością czekam na 6 listopada. I z pewnością nie będzie to koncert Dream Theater ;)