ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Magus ─ The Garden w serwisie ArtRock.pl

Magus — The Garden

 
wydawnictwo: Sky Pines Music 2002
 
1.The Garden (24:25)
2.The Sailor on the Seas of Fate (5:20)
3.Grains of Sand (5:15)
4.The Stone Circle (7:03)
 
Całkowity czas: 42:05
skład:
Andrew Robinson-voices, bass guitar, guitars, keyboards, hand percussion, bass synth pedals, sound effects / Jesse Cross-Nickerson–keyboards, electronics / Tomas Hjort–V-drums / Lynnette Shelley–voice / Joe Boyle–guitar / Nathan-Andrew Dewin–concert harp / Gary Strater–bass guitar / Dan DeWalt–piano, organ, synth / Bob Stabach– flute
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
16.01.2003
Artur Szarecki (Recenzent)

Magus — The Garden

Wstyd się przyznać, ale jest to moje pierwsze spotkanie z formacją Magus... Wstyd, ponieważ formalnie rzecz biorąc ta amerykańska grupa obchodzi w tym roku już piętnastolecie swojego istnienia!! Przez ten czas w obozie Magus działo się naprawdę sporo, tak więc wszystkich zainteresowanych szczegółowymi dziejami zespołu zapraszam na ich oficjalną stronę: www.magusband.com, tu natomiast ograniczę się tylko do kilku najważniejszych faktów. Magus został założony w 1987 roku przez perkusistę Bryce Chicoine oraz multi-instrumentalistę i kompozytora - Andrew Robinson’a. Debiut grupy przypada dopiero na 1995 rok i zatytułowany jest po prostu „Magus”. Kolejne lata to ciągłe zmiany personalne i kolejne płyty: „Traveller” z 1996 i EP’ka „Highway 375” z 1998 r. nagrana już przez samego Robinson’a... Mimo kilku prób zreformowania pełnego składu kolejny studyjny krążek Magus - „The Green Earth” (w międzyczasie zespół przygotował także kompilację "Echoes From the Edge of the Millennium: Magus 1987-1999") to znów praktycznie dzieło jednego człowieka, podobnie zresztą jak najnowszy album grupy, który jednakże został nagrany przy współudziale licznych, zaproszonych gości.

Na „The Garden” mamy więc okazję posłuchać muzyków wywodzących się z takich formacji, jak: Starcastle, Cross, czy recenzowany niedawno na tych stronach The Red Masque, oraz z dwóch grup lokalnych, których nazwy niewiele mi mówią: Simba i Aloha Steamtrain. Natomiast sama muzyka zawarta na tym krążku, to doskonale wpisujący się we współczesną tradycję art-rock, nawiązujący także do dokonań z kręgu psychedelic, czy nawet muzyki elektronicznej. Niewątpliwie spora w tym zasługa dość specyficznego brzmienia instrumentów klawiszowych – bardzo „kosmicznego”, często opartego na „ambientoidalnych”, pozornie niezorganizowanych plamach dźwięków, które przenikając się wzajemnie, tworzą lekko niepokojący, hipnotyzujący i „podskórny” klimat. I właśnie mariaż owych tajemniczych brzmień z prostymi i pełnymi ciepła melodiami, granymi przez akustyczne instrumenty jest właśnie chyba tym, co mnie najbardziej urzeka na „The Garden”. Tym bardziej, że całość to także świadectwo niebanalnych umiejętności i naprawdę dużego kunsztu kompozytorskiego Robinson’a. Nie ma na tej płycie nadmiernego popisywania się, nie ma mnóstwa solówek i tendencji do tworzenia jak najbardziej pokomplikowanych struktur… jest za to po prostu wspaniała muzyka. Muzyka pełna tajemniczej aury i atmosfery, skrywająca w sobie mnóstwo naprawdę przepięknych detali i smaczków, których miarowe odkrywanie stanowi niewątpliwie jedną z największych jej zalet.

Główną oś albumu stanowi prawie 25-cio minutowa tytułowa suita, która jest zarazem swego rodzaju konceptem, opowiadającym niestety dość typową i prostą historię o wojnie dobra ze złem w post-nuklearnym świecie (co zresztą zostało dokładnie opisane w książeczce). Utwór ten właściwie od początku trochę kojarzy mi się z dziełem Arjen’a Lucassen’a - „Into the Electric Castle”, paradoksalnie jednak nie za sprawą samej muzyki, co raczej wielu z pozoru nieznaczących szczegółów, wśród których wymieniłbym np.: zamiłowanie obu panów do charakterystycznego brzmienia syntezatorów, podobne proporcje między graniem akustycznym i elektronicznym, czy też udział na obu wydawnictwach znamienitych gości, choć niewątpliwie pod tym, jak i wieloma innymi względami album Magus ustępuje dokonaniom znamienitego Holendra (niewątpliwie jest też dziełem zrealizowanym za znacznie mniejsze środki)… Nie jest to więc może porównanie najszczęśliwsze, problem jednak w tym… że nic innego nie przychodzi mi do głowy. Prawdopodobnie dlatego, że na „The Garden” (zarówno utworze, jak i całej płycie ;)) dzieje się naprawdę sporo, tak więc ciężko wpisać go / ją w którąkolwiek konwencję. Niewątpliwie dominuje raczej pogodny, spokojny i refleksyjny klimat podkreślany przez dźwięki gitary akustycznej i wokale, w głównej mierze zaśpiewane zresztą przez samego Robinson’a, który choć niewątpliwie wybitnym talentem wokalnym nie jest, to posiada miły i ciepły głos, który nieźle dopełnia obrazu muzyki. Największe wrażenie robią jednak świetne partie fletu (niesamowite solo) zagrane przez Bob’a Stabach’a z Simby, które doskonale kontrastują z tłami tworzonymi przez Robinson’a. Obrazu całości płyty dopełniają jeszcze trzy krótsze kompozycje: „The Sailor on the Seas of Fate” – zagrana w czasie rzeczywistym, w całości na keyboardach kompozycja własna Robinson’a i zarazem chyba najsłabszy i najmniej urozmaicony utwór na płycie. Po nim następuje ładny i piosenkowy „Grains of Sand” oraz chyba mój ulubiony numer na tym krążku, czyli „The Stone Circle”. Kompozycja ta oparta jest w głównej mierze na kosmicznych i pulsujących brzmieniach syntezatorów, do których dodano delikatne brzmienia harfy oraz charakterystyczne i jak zwykle wyśmienite wokalizy Lynnette Shelley z The Red Masque. Całość robi niesamowite wrażenie…

I w taki oto przecudny sposób kończy się ten krążek… Zresztą cały „The Garden” charakteryzuje taki dość specyficzny rodzaj „surowego piękna”, dzięki czemu album ten okazał się być dla mnie jedną z milszych niespodzianek zeszłego roku. Polecam przede wszystkim tym, którzy cenią w muzyce klimat i pewien specyficzny rodzaj tajemniczej, hipnotyzującej atmosfery. Nie jest to na pewno album wybitny, ani przełomowy, ale niewątpliwie miły w odsłuchu i zasługujący na baczniejszą uwagę. Ja ze swej strony dodam, że od tej chwili będę wiernie kibicował Magus i mam szczerą nadzieję, że dzięki temu krążkowi zespół wypłynie na szersze wody.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2025 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.