Marty Friedman oszalał kompletnie. Ten wielki gitarzysta, który kiedyś nagrywał bardzo solidne instrumentalne albumy, zapierające dech w piersiach wirtuozerią i kreatywnością, przy okazji udzielając się w Cacophony i Megadeth, obecnie poszukuje w domowym zaciszu nowych rozwiązań i muzycznych ścieżek, eksperymentując z czym się da. Szczerze jednak trzeba powiedzieć, że efekty tych prac mogłyby pozostać w szufladzie Marty’ego. Tymczasem od jakiegoś czasu co rok pojawiają się na rynku coraz dziwniejsze i coraz mniej strawne produkcje szyldowane nazwiskiem artysty. Od jakiegoś czasu Marty tworzy swoją muzykę sam, odpowiadając za wszystkie instrumenty. Żywy zespół od święta towarzyszy mu live. Ponadto od 7 lat mieszka w Japonii, gdzie ma nawet w japońskiej telewizji swoje własne programy muzyczne. To WIELE wyjaśnia, bo jak wiadomo ta nacja jest dość specyficzna, zwłaszcza jeśli chodzi o preferencje i pomysły muzyczne.
Marty Friedman goes techno. Tak, to nie żart. Odważna ścieżka, jednak tym razem połączenie ostrej elektroniki z gitarowymi wojażami okazało się kompletną porażką. Przynajmniej w moim odczuciu. Marty bynajmniej nie pożyczał bitów i sampli od Armina van Buurena ani DJ Tiesto, co najwyżej od chłopaków z projektu Chamski Letni Podryw, lub z soundtracku do Kapitana Bomby. Same gitarowe pomysły, melodie, solówki i riffy nie są takie złe, część z nich w klasycznym połączeniu z rockowym instrumentarium tworzyłaby ciekawą propozycję dla fanów. Niestety dzięki bezlitosnej samplowanej perkusji oraz natłoku wesołej i skocznej elektroniki rodem z Tokyo, motywy te giną w chaotycznym zgiełku. Całość tworzy zaś dziwaczną mieszankę, niczym kiełbasa z nutellą i nadaje się najbardziej jako tło muzyczne do japońskich gier. Uczciwie się przyznaję, że jest tu kilka spokojniejszych momentów (nazwijmy je balladowymi), które nie powodują że włos mi się jeży na głowie a mózg woła dość. Jednak jest ich niewiele, i pozostają w słabej opozycji do całej reszty, przy której wymiękam. Szczytem jest cover klasyka „Time To Say Goodbye”, który „stary” Friedman odtworzyłby z właściwą sobie klasą i wirtuozerią. W wydaniu dyskotekowym brzmi on co najmniej dziwacznie. Tak jak i cały krążek.