Armored Saint – zawstydzili Iron Maiden. Nagrali przyzwoity, momentami świetny album w gatunku heavy/traditional metal.
Powstali niewiele później niż Ironi, poza tym w słonecznej Kalifornii. Reprezentują też nieco inną odmianę niż klasyczny NWOBHM Żelaznej Dziewicy. Nie zmienia to faktu, że stworzyli taką płytę, jakiej Angole mogą im zazdrościć patrząc na swój marny wypierdek w postaci „The Final Frontier”. Armored Saint przez ostatnie 20 lat wydali tylko 3 płyty (w 1991, w 2000 i teraz). Można powiedzieć że są bardzo regularni. Mimo uznanych muzyków w składzie, takich jak John Bush (znany z Anthrax), czy Joey Vera (np. Fates Warning), wielkiej sławy nigdy nie zdobyli, a kibicowało im zazwyczaj stado wiernych fanów i zapaleńców klasycznego metalu. Tym fajniej, że nie wrócili tylko dla kasy, nie wydali jakiegoś dziadostwa, co zdarza się obecnie w 80% takich przypadków, ale zaproponowali naprawdę bardzo konkretny, przyzwoity, wartościowy album heavy metalowy. Jest na nim co prawda bardzo dużo nowoczesności, ale podstawą nadal są klasyczne riffy, rytmy i motywy.
Nie oczekujcie, że każdy kawałek będzie urywał głowę. Są tutaj numery znakomite, dynamiczne i bardzo charakterystyczne, jak np. „Loose Cannon” czy „Left Hook from Right Field” (do którego powstał teledysk, zapraszam na YouTube), ale przytrafiają się też wolniejsze, bardziej monotonne, osobiście mnie trochę nużące. Wolałbym aby od początku do końca panowie trzymali szalone tempo, lepiej im to wychodzi. Pod względem technicznym i brzmieniowym nie ma co do zarzucenia, słychać że tutaj grają weterani, a nie debiutanci. Płyta trafi zapewne znowu tylko do wąskiego grona pasjonatów, a szkoda – bo robi świetne wrażenie jako np. odtrutka po nowych Ironach. Polecam gorąco fanom zawsze szczerej, zawsze prawdziwej KLASYKI. Tym razem w nieco odświeżonym i nowoczesnym wydaniu.