Insidious Disease to death metalowy zespół stworzony przez muzyków, których nie trzeba przedstawiać. Obecnie tworzą go:
- Silenoz (Dimmu Borgir) – gitara
- Shane Embury (Napalm Death) – bas
- Jardar (Old Man’s Child) – gitara
- Tony Laureano (Angelcorpse, Nile) – perkusja
- Marc Grewe (Morgoth) – wokal
Muszę przyznać, że nazwiska bardzo medialne, teoretycznie więc spodziewać się można było świetnego albumu. Tym niemniej ileż to razy już bywało, że nawet najlepszy dream-team najpierw pompował balonik sukcesu, który później przy odsłuchu cienkiej jak dupa węża płyty, pękał z hukiem. Tym razem jednak, mimo wszelkich obaw, otrzymaliśmy produkt na wysokim poziomie. Brzmieniowo, technicznie, kompozytorsko bez zarzutu. Energiczny death metal, przesiąknięty nieco skandynawskimi ciemnymi klimatami Norwegii i Szwecji. Wokal Marca Grewe (dawniej Morgoth, ten niemiecki) z kolei trochę przypomina holenderską szkołę darcia japy spod znaku Martina Van Drunena.
Początek albumu jest naprawdę świetny; pokręcona, techniczna ekstrema w połączeniu z dość melodyjnymi refrenami i gitarowymi wstawkami, przynosi nadzieję na niezły album. Niestety, im dalej w las… robi się coraz bardziej jednostajnie, chwytliwych numerów jest coraz mniej. Teoretycznie tylko 10 utworów, ale z dosłuchaniem do końca są problemy. Chyba nie starczyło pomysłów na całą, pełnowartościową ciekawą płytę. Tym niemniej jest to projekt, którym z pewnością powinni zainteresować się fani porządnego death metalu. Z pewnością jeszcze o nich usłyszmy, choćby na letnich festiwalach, na których będą promować nowy album.