Pewne płyty nie mogą być popularne, tak jak niektórzy artyści z góry skazani są na zapomnienie. Oczywiście nie zupełne, ale raczej takie, z jakim do czynienia mieli (mają) artyści – malarze, dopraszający się o sławę, uznanie i pieniądze, a znajdujący ją dopiero wiele lat po – tragicznej najczęściej – śmierci. W muzyce zdarza się podobnie. Nawet dziś, w czasach, gdy dostęp do muzyki jest dużo łatwiejszy, a różne last.fm-y czy spotify ułatwiają z jednej strony znalezienie ciekawego wykonawcy, a z drugiej zapewniają nieograniczony wręcz dostęp do rwącej rzeki różnych muzycznych stylów i gatunków. Mimo tej rewolucji i tak poznajemy małą część powstającej w świecie muzyki, bo przecież nasze możliwości poznawcze też są ograniczone. Nawet przeznaczając większość dobowego czasu wyłączanie na odsłuchy kolejnych artystów nie wystarczy nam życia na poznanie małego choć ułamka światowego dziedzictwa.
W ten sposób również dziś – jestem przekonany – znikają dzieła porywające, które nie trafiły w swoje 5 minut. Albumy, których wytwórnia płytowa promować nie chciała, albo promowała tak, aby nie wylansować. Muzycy piszący znakomite kawałki, ale nie wywołujący burd, nie szokujący makijażem lub tym, że w bieliźnie lub bez przyszli na rozdanie jakichś nagród. O nich świat zapomina lub nawet czasami nie ma szansy, by się dowiedzieć. Przed laty było jeszcze trudniej przebić się. Płyty zostały nagrane, wtajemniczeni przekazywali sobie informację o tych piosenkach na różnych spotkaniach, zabawach i nielicznych koncertach (tak, tak, ani Twittera, ani MySpace’a ani żadnych blogów wówczas nie było!), ale działo się to coraz wolniej i wolniej, i po kilku latach (a czasami miesiącach) słuch o artyście ginął. A czasami … ginął sam artysta. Jakoś tak zwyczajnie, bez rozgłosu, nie w basenie, na motorze lub podczas orgii, więc poza krótką notką w dole gazetowej kolumny nic więcej do świata nie trafiało. Czy tak wyglądał początek i koniec kariery Nicka Drake’a? Bohatera niniejszej recenzji? Wszystko możliwe…
Czy gdyby dziś Nick Drake nagrywał płyty, odniósłby sukces? Trudno powiedzieć. Zależy jak ów sukces zdefiniujemy. Pewnie nie, bo taka muzyka, jaką znajdziemy na Five Leaves Left nie zawojowałaby list przebojów. Fakt, dziś stacje radiowe grają zazwyczaj taką samą papkę, fakt, stacje muzyczne w TV również nie rozpieszczają fanów muzyki, ale przecież jest Internet. Jest od groma serwisów muzycznych, cała masa blogów, których autorzy robią wszystko, by odszukać, zaprezentować i wykrzyczeć światu, iż taki, czy inny artysta zasługuje na uznanie. Stąd popularność ludzi, którzy w świecie blichtru radiowo – telewizyjno – bulwarowego nie mają czego szukać. Popularność ograniczona, ale zauważalna. Nick Drake pewnie znalazłby się dziś w tej grupie…
a właściwie, to on wśród tych artystów jest od dawna. Jego płyty winylowe, na które polowałem kilka lat do tanich nie należą, więc … kontynuując paralelę z początku recenzji – są artyści, jak malarze, malujący głosem piękne obrazy, którzy uznanie i popularność odnajdują dopiero po nieszczęśliwej, przedwczesnej śmierci.
Na album, właściwie nie – na piosenki – bodajże dwie Nicka Drake natrafiłem jeszcze w latach osiemdziesiątych za sprawą Polskiego Radia. Nie pamiętam już, który z dziennikarzy Trójki prezentował jego utwory. Pamiętam za to, że nagrany na kasetę audio utwór River Man zaskoczył mnie swoją przestrzenią ściśniętą do powierzchni mandarynki. Te 4 minutki akustycznego grania, okraszonego delikatnym wokalem nie pasowało mi wówczas do żadnego rodzaju muzyki, jakiej słuchałem. A że miałem zwyczaj nagrywać muzykę na kasety stylistycznie (wiecie: tu blues – rock, tu progressive, tu new romantic…, żadnego mieszania gatunków), to przez długi czas na tej kasecie zarejestrowane były tylko 2 utwory.
Na Five Leaves Left jest 10 takich właśnie nagrań. Tajemniczych, spokojnych, lekko rozmarzonych. Inspirujących do cieszenia się chwilami, gdy nic się nie dzieje i przestrzegających przed nadchodzącym strachem samotności. Jak choćby Way To Blue: „show me what’s you have to show… śpiewa w tym utworze Drake głosem ani nie specjalnie namiętnym, ani nie znudzonym. Po prostu śpiewa, akompaniuje mu oszczędnie pianino, albo akustyczna gitara, albo smyczki, zaaranżowane z takim wyczuciem, jakby miało chodzić o radość z każdej uratowanej przez smutkiem chwili. Jak choćby w ‘Cello Song wpasowującą się gdzieś pomiędzy klasyczne ballady folk a symfoniczny rozmach albumów z muzyką klasyczną. Co ważne, każde z tych nagrań grane jest znacznie, znacznie ciszej i spokojniej, przez wprowadza słuchacza w nastrój błogiej, cichej angielskiej wsi, gdzie życie toczy się wolne od zgiełku właściwego wielkim miastom. To takie połączenie sennej, lekko tajemniczej atmosfery rodem z Pikniku pod Wiszącą Skałą, gdzie czuć w powietrzu, że zaraz coś się wydarzy i … amerykańskiej prowincji rodem z Madison County, gdzie właściwie na dobrą sprawę nic się nie wydarzyło. I zarazem zdarzyło się tak wiele. Takie też jest te 10 nagrań. Niby nic, a zarazem arcydzieła smutku i piękna.
Fan artrocka płytę Five Leaves Left znać musi. Bo to jeden z tych albumów, które po pierwszym wysłuchaniu zostają z nami na zawsze. Melancholijny, wyciszony, po prostu inny świat.