Łódzki Leafless Tree wreszcie dorobił się płyty. Może to niepełnowymiarowy album, tylko epka z półgodzinnym materiałem, ale bardzo profesjonalnie i gustownie wydana (tak na zupełnym marginesie – nóż w kieszeni mi się otwiera, gdy widzę na półkach sklepowych koszmarki w stylu: „zagraniczna płyta – polska cena”; tu mamy „polską płytę – polską cenę” - tylko… jakby o klasę lepiej). Znaczy się, że można!
A dlaczegóż: wreszcie?! No bo „Bezlistni” parę już lat po Polsce graty muzyczne wożą. Grali w tym czasie na jednej scenie z Riverside, Quidam czy Believe. O ich prawdziwym początku możemy mówić w 2002 roku, kiedy to byli muzycy formacji N.O.E położyli podwaliny właśnie pod Leafless Tree. A po drodze, gdzieś w 2005 roku, było jeszcze pięcioutworowe demo z takimi kompozycjami jak „Recover You” i „Cave” (ten ostatni numer znalazł się swego czasu w zestawie "Rockowej Listy Przebojów" radiowej "Jedynki" zdobywając spore uznanie głosujących słuchaczy).
Tyle historii. Czas na dźwięki. Podoba mi się to, co artyści napisali o swojej muzie zapowiadając ten mini-album. „Tłusty” progresywny rock. No cóż, pozostając przy tej poetyce dodam, iż jest jeszcze dobrze wypieczony i zgrabnie podany.
Fascynacji i inspiracji muzycznych panów z Leafless Tree nie da się ukryć. Biegną gdzieś w klasyczne lata siedemdziesiąte i… wielkie tych czasów kapele. Yes, Genesis? Czemu nie? A z młodszego pokolenia? Marillion, IQ… Nieważne, to tylko łatki, które i tak każdy sobie poprzykleja według własnego „widzimisię”.
Najważniejsze, że ich muzyka, choć zagrana zgodnie ze sprawdzonymi już kiedyś regułami, nie nuży, sporo się w niej dzieje i najzwyczajniej ma… jaja! Bo ich kompozycje (przynajmniej trzy z czterech) mają wielowątkową, bogatą formę, w której jest miejsce i na cięższy gitarowy riff, krótkie, treściwe i melodyjne gitarowe solo, czy klawiszowy popis. Zaimponować może ponadto – jak na debiutującą kapelę – bogactwo wykorzystanych „środków wyrazu”. Obok standardowego zestawu – pianino, organy, mellotron, fretless bass… Ładnie, nie? No i to słychać! Do tego Łukasz Woszczyński, śpiewający momentami bardzo teatralnie, z charakterystyczną dla stylu emfazą, brzmi naturalnie i nie można mu zarzucić pretensjonalności (co niestety normą nie jest i w przypadkach niektórych wokalistów zalatuje karykaturą).
A same kompozycje? Moim faworytem jest najkrótszy w zestawie, czterominutowy, „Waiting For The Storm”, bardzo energetyczny, drapieżny i mocny (szczególnie w drugiej części), z pięknie wyprowadzonym na koniec kawałka, gitarowym solo Radka Osowskiego, osadzonym na wyraziście grającej sekcji rytmicznej. Polecam – faktycznie drapie! Miłośnicy bardziej patetycznych uniesień spojrzą łaskawszym okiem na ostatni „King Of Town Jungle”, w którym muzycy poflirtowali z… celtyckim folkiem i zaserwowali naprawdę wzniosły refren. Równie złożony jest pierwszy i najdłuższy zarazem na krążku „Megacycle”, gdzie zasłyszymy gitarowe ozdobniki „pod Rotherego” i ducha Porcupine Tree, i wreszcie coś z aranżacyjnego bogactwa The Flower Kings!
Żeby nie było tak różowo. Zarzuty też są. Przede wszystkim, szkoda, że tak krótko. Po drugie – przyznam się szczerze, że zamiast starszej kompozycji „The Last Walk”, mającej tu charakter swoistego odprężenia, wolałbym jednak jeszcze jednego mięsistego killera w stylu trzech pozostałych numerów. A tak, lekko oniryczny, senny utwór, w którym Woszczyński niemalże szepcze a towarzyszy mu wokaliza Julity Dawidowicz, delikatnie odstaje od całości (to także jedyny utwór zaśpiewany po polsku), choć to rzecz mająca swój klimat…
Krótko: czekam na pełnowymiarowy album - drugi liść. Wtedy policzę gwiazdki.