„Człowiek motyl” zaczyna się tak obrzydliwie nightwishowską partią syntezatora, że nie miałem pewności, czy podołam przesłuchaniu całości bez przerw. Na szczęście dalej jest lepiej. Co prawda duża część otwierającego album utworu „Venus” w warstwie instrumentalnej nachalnie przypomina fińską grupę, ale pozostałe numery – mniej. Nie zmienia to faktu, że recenzowany kolektyw zdaje się kierować swoją twórczość do tych samych, co Nightwish, odbiorców.
Ten album jest trzecim pełnowymiarowym krążkiem w dorobku krośnieńskiej formacji Ciryam. Poprzednie ukazywały się odpowiednio dwa i cztery lata wcześniej. Teoretycznie muzyka zespołu to gotycki metal z progrockowymi inklinacjami; w praktyce można mieć poważne wątpliwości, czy te określenia celnie opisują kompozycje grupy. Po pierwsze – jeżeli mamy tutaj do czynienia z gotykiem, to tym w znaczeniu zdewaluowanym, bliskim papierowemu mrokowi spod znaku Xandrii albo Within Temptation. Progresywność zaś polega głównie na zmianach tempa i nastroju, klawiszowych ozdobnikach oraz momentach inspirowanych muzyką orientalną – i ona jest więc w odsłonie „light”. Tym samym, terminem dobrze charakteryzującym obraną przez Ciryam stylistykę jest pop metal z ambicjami. Innymi słowy: kilka cięższych riffów, pompatyczność, solówki i dużo lukru. Konieczna do takich dźwięków chwytliwość działa jedynie połowicznie – sporo melodii nie pozostaje w pamięci, ciekawe aranżacje giną w tłoku niewyróżniających się. A szkoda, bo zdarzają się fragmenty zgrabne, zbliżające się do granic formuły.
Wbrew temu, czego można się spodziewać, wokalistka grupy, Monika Węgrzyn, nie zdradza żadnych operowych ciągot. Ma mocny, żywy i dość interesujący głos, który niekiedy drażni, ale wyróżnia zespół spośród multum innych. Śpiewa po polsku – poza dwoma bonusowymi utworami w najpopularniejszym na świecie języku, będącymi przeróbkami kawałków z podstawowego zestawu. Bywa niestety, że teksty (czy, jak głosi wkładka, „texty”; wypada przypomnieć, że w polszczyźnie istnieje jeszcze zbitka spółgłosek „ks”) – w założeniu subtelne – niebezpiecznie zbliżają się do grafomanii.
Tym, co na „Człowieku motylu” może się podobać, są dodatki. Kiczowate, chyba nie do końca – mam nadzieję! - poważnie zastosowane „ejtisowe” parapety w końcówce „Color” każą wyszczerzyć zęby w uśmiechu; „Niczyja” zaczyna się króciutkim, raczej niespodziewanym fragmentem z mocnymi bębnami na czele; podobnym smaczkiem są kilkunastosekundowe elektroniczne introdukcje do „Virus” i „Wezuwiusza” - najlepszego, a przy tym najmniej rockowego utworu na płycie. Niewielka to jednak pociecha, skoro całokształt nuży, nie zatrzymując przy sobie na dłużej.
Żal tylko, że ci całkiem, jak się wydaje, utalentowani muzycy wybrali plastikową konwencję i nic nie wskazuje, by mieli zamiar od niej odejść. A ta droga, nawet gdzieniegdzie rozszerzana, donikąd nie prowadzi. Dla wielbicieli gatunku.