No i oto mamy nową płytę warszawskiego Iluzjonu. Po „City Zen” (2005) i „No Phantoms In” (2007), tym razem dostajemy kolejny krążek wydany pod banderą Mystic Production. Kapela to zatem już niemłoda, daruję sobie więc wszelkie wycieczki w przeszłość. Nadmienię tylko, iż od samego początku jej istnienia najważniejszą w niej postacią był Michał Dziadosz. I tak w zasadzie jest do dziś, choć… chyba tak naprawdę, na tym dopiero albumie Iluzjon staje się, po pewnych roszadach personalnych, zespołem. W dalszym ciągu to Dziadosz odpowiada za całą muzykę i niemalże wszystkie teksty, niemniej, pozostali muzycy „pogrzebali” trochę przy aranżacjach kilku kompozycji.
Co im wyszło? Nie byłem i nie jestem entuzjastą ich poprzednich dokonań, jednak tym razem muzycy zaserwowali płytę chyba najbardziej dojrzałą z wszystkich dotychczasowych. Płytę, która jest w stanie u słuchacza wywołać emocje – raz lepsze, innym razem gorsze – nie jest jednak krążkiem „bezpłciowym”, obok którego można przejść obojętnie, bądź rzucić go w kąt.
Zacznijmy od tego, że Iluzjon zdecydowanie wyostrzył brzmienie. W ich graniu pojawiło się naprawdę sporo ciężaru i mocnych gitar. Od razu przyznam się szczerze, że średnio podoba mi się ten zwrot. Zawsze odbierałem grupę jako tę, która szuka w muzyce klimatu, nastroju i przestrzeni. Tymczasem tu artyści, przynajmniej częściowo, od tego uciekają. Muzycy postawili tym razem bardzo silnie na uprawianie poletka dawno „przeoranego” przez King Crimson. Inspiracja niby zacna ale aż nadto widoczna. Szczególnie w pierwszej części płyty (patrz choćby, „Andromeda Is Calling” czy „Boundless Ignorance”). Razi to tym bardziej, że mierzenie się ze stylem tej wyjątkowej i oryginalnej grupy zazwyczaj skazane jest na porażkę. W karmazynowym graniu Iluzjonu nie ma z pewnością tej finezyjności i lekkości. Nie oznacza to absolutnie, że Dziadosz, Jaros, Drumew i Nowak nie znają swojego muzycznego fachu. Wręcz przeciwnie. Zdecydowanie lepiej jednak wychodzi im prezentacja tegoż w pozbawionych „crimsonowych” naleciałości utworach.
No właśnie. Jest na tej płycie sporo dobrych momentów. Zabawne – album trwa czterdzieści minut czyli tyle, ile klasyczny winylowy krążek. No a co w tym zabawnego? Otóż…, choć to jedna blaszka, zawiera dwa różne muzyczne oblicza, niczym stronę A i B czarnej płyty. Pierwsza (cztery kompozycje) – to ta mocniejsza i niestety bardziej wtórna. Druga, spokojniejsza i wreszcie z własnym „ja”. Tę właśnie część rozpoczyna najdłuższa rzecz na płycie, prawie dziesięciominutowy „Dark Electron”, mający w sobie jeszcze coś z klimatu pierwszych czterech kawałków, niemniej, w drugiej jego części grupa diametralnie zmienia front, wskakując do rzeki z klasycznym neoprogresywnym graniem. Pojawia się świetna melodia, wokalny patos Dziadosza (może nazbyt przesadny) i bardzo zgrabne gitarowe solo. Naprawdę wciągającą kompozycją jest „Unknown Roads” – rozmarzoną, nieco ambientową, z dominującą na pierwszym planie perkusją. W sumie, sam utwór mógłby uchodzić za jeden z zaginionych numerów… Stevena Wilsona. Ten sam poziom utrzymuje następny, „Healing Paths”. Skromny, ascetyczny i bardzo niepokojący zarazem. Muzyka w nim zawarta połączona z tekstem wiersza czytanym przez samego autora, Michała Florczaka, doskonale koresponduje z fotografią ilustrującą tę kompozycję w książeczce wydawnictwa. Całość wieńczy „Warning Mood” – momentami mocna, rockowa rzecz z wyrazistym basem (przez chwilę położonym na ciepłych klawiszach) i połamanym rytmem.
Trochę nierówny i niespójny to krążek. Wolałbym, żeby grupa porzuciła ciągotki w kierunku matematycznego i przekoncypowanego grania, stawiając na lepsze melodie i własne, wyraziste oblicze. Spore fragmenty „Silent Andromeda” pokazują, że ją na to stać.