Art Cinema to debiutancki album projektu Art Studio, którego pomysłodawcą jest Duńczyk Robin Taylor. Ten utalentowany multiinstrumentalista wydał do tej pory ponad dwadzieścia pięć albumów. Tworzy od początku lat siedemdziesiątych, obracając się głownie w muzyce jazzowej, progresywnej i improwizacyjnej. Dla jego stałych słuchaczy – znających dokonania Robin Taylor’s Free Universe, czy Soundwall - ten album może być niespodzianką (ba, chyba nawet jest, niespodzianką).
Pojawiają się tutaj wokale i co najciekawsze od razu dwa: Jytte Lindberg (lead vocals?) i Louise Nipper (background vocal). Nadaje to tej ciekawej produkcji, niesamowitego brzmienia. Płyta w zasadzie typowo jesienna, choć – oczywiście można jej słuchać również w innych porach roku. Dlaczego jesienna? Odnoszę wrażenie, że wtedy mamy najwięcej czasu na to by z kawą, czekoladą, winem czy innym dobrym płynem zatopić się w fotelu i słuchać, chłonąć dźwięki i teksty. Nie sposób oczywiście zapomnieć o doskonałej współpracy ze znanym Michaelem Dennerem (Mercyful Fate) i świetnymi partiami saksofonu autorstwa Carsten Sindvald. Utwór, który rozłożył mnie na łopatki to Crimson Night, gdzie tytuł zdecydowanie nie jest przypadkowy. Mamy tu zarówno psychodeliczną wstawkę, bardzo, bardzo ostra jak i łagodne Frippertronic’owe pasaże.
Ale również początek albumy, posępny, choć z przebłyskami słonecznego blasku White Frozen przyciąga nasza uwagę. Świetny ambientowy początek – bliski fortepianowym pasażom Briana Eno. Do tego organy Hammonda, zmrożona perkusja i niepokojący wokal. Pojawiają się mocniejsze gitary, bardzo progresywne, załamania perkusyjne i zawirowania wokół głównego wątku. I oczywiście saksofon, taki lekko… norweski? World Of Shadows to bardzo pozytywny, lekki utwór, ze świetnymi partiami jazzującymi oraz oczywiście rozbrajającym fortepianem. A kiedy pojawia się gitara, to mamy już piękny, klasyczny niemalże art.-rock. Troszkę przypomina mi Paatos, ale tylko odrobinę. A pojawiający się nagle w czwartej minucie saksofon powoduje drżenie.
What Am I Doing Here? Jest lekko „radiowy” czyli można by go spokojnie w stacji jednej czy drugiej puścić i chyba by się przyjął. Świetna linia refrenu i ciekawa aranżacja. Zaś sama melodia jakoś tak wpada w ucho. Ale musiało by to być dobre radio muzyczne. Ponadto odnoszę wrażenie, że Louise mogła sobie tu trochę więcej pośpiewać… Zaś saksofon (bo przecież nie mogło go tu zabraknąć) przypomina mi bardzo, ale to bardzo Nielsa van Hoorna z Legendary Pink Dots. Nastepująca zaś po nim gitara jest trochę taka Floydowska, trochę Taylorowska.
Dwa ostatnie czyli Dreaming Of Metamorphosis i Last Day Of Summer są doskonałym zakończeniem albumu. Zwłaszcza ten ostatni. Ciekawa aranżacja, brzmienie i ciepły, choć smutny wokal. Muzyczną improwizowana końcówkę zostawiam każdemu do odkrycia prywatnie.