Hm, zastanawialiście się kiedyś, jakby to było, gdyby ktoś połączył rytmiczne dyskotekowe momentami rytmy a’la New Order i delikatny, wręcz marzycielski śpiew z gatunku simono-garfunkelowskiego?
Jeśli ktoś z was jest zainteresowany, co z takiego misz-maszu wyszło, proponuję sięgnąć po debiutancki album grupy The Whitest Boy Alive. Ten międzynarodowy zespół to głównie dwie postacie: wokalista i gitarzysta Erlend Øye (którego wszędzie pełno, ale chyba najbardziej znany jest jako główna postać w zespole Kings Of Convenience, opisywanym już w naszym serwisie) oraz znana w świecie muzyki klubowej osoba ukrywająca się kiedyś pod pseudonimem DJ Highfish, czyli pochodzący z Torunia instrumentalista Marcin Öz. To ci dwaj panowie odpowiedzialni są za repertuar The Whitest Boy Alive.
Niesamowity album. Muzyka, z jednej strony tak leniwie sącząca się z głośników, a z drugiej wręcz porywająca do tańca to niesamowite połączenie. Burning zaczyna się wejściem perkusji, która wraz z podającą pojedynczymi dźwiękami melodię gitarą będzie już do końca utworu brylować jasnym i wyrazistym rytmem. Co istotne – gitara basowa Marcina Öza spełnia tu momentami rolę instrumentu solowego, wypełniając miejsca, gdzie tradycyjnie spodziewalibyśmy się solówki czy to gitarowej, czy klawiszowej. Oczywiście owo solo gitarzysty też jest, ale całość sprawia wrażenie tak perfekcyjnej konstrukcji, że człowiek żałuje, iż te trzy minuty zbyt szybko mijają. Above You przynosi zwolnienie pędu. Jak dla mnie trochę zbyt duże – bo zmiany tempa w trakcie nagrania niekoniecznie mi pasują do takiej muzyki. Ale przecież poczynania The Whitest Boy Alive z założena miały stanowić – zdaje się – wypadkową zainteresowań poszczególnych muzyków, więc w sumie nie ma się co dziwić, że to nagranie tak właśnie panowie sobie wymyślili. Inflation to znowu rytmiczny pochód basu i perkusji, ozdobiony gitarowymi zdaniami odrębnymi Erlenda Øye. Miło i przyjemnie. I tak już do końca. Raz urokliwie, spokojnie, powiedziałbym że dostojnie wręcz, innym razem znów błyskotliwie, rytmicznie, melodyjnie i z wielką gracją.
Debiut, a właściwie po jednym wysłuchaniu mamy wrażenie, że ta muzyka była w nas od zawsze. Szczypta melancholii, odrobina marzycielskiej atmosfery, przyprawiona tanecznymi rytmami i gitarowymi ozdobnikami, które wywołują uśmiech na twarzy – taka jest muzyka The Whitest Boy Alive. Zagrana i zaśpiewana tak niebanalnie, jak to rzadko się ostatnio w muzycznym świecie zdarza.
I jeszcze odrobina prywaty. Te nagrania już zawsze przypominać będą mi Open’er 2008. A właściwie ten jedyny w swoim rodzaju sobotni poranek w Sopocie, bieg na prom, którego nie było, balet na trzy lustrzanki, kawę na molo i zakręconą Panią Manager tamtejszej restauracji. Ależ to były dni…
Wiatr od morza, piękne kobiety i nic nierobienie. I ta muzyka, tak perfekcyjnie brzmiąca z samego rana… Polecam, nie będziecie żałować. Dobry album.