Nie trzeba oglądać zdjęć sprzed lat, by zauważyć, jak bardzo zmienił się ten świat. Wystarczy przespacerować się ulicą swojego miasta, a na każdym kroku będą zaskakiwały nas nowe i nowsze witryny sklepów; wszędobylskie ekrany LCD, świecące jaśniej, niż onegdaj neony, reklamować nam będą istnienie produktów i usług, które piętnaście lat temu przeciętnemu mieszkańcowi tego kraju  jawiły się realizacją wizji pisarzy s-f. Tu i ówdzie pojawią się budynki, których wcześniej nie było, a te istniejące od lat zszarzeją i zblakną niczym wystawione na działanie promieni słonecznych kolorowe fotografie.

Pamiętam jak dziś – gdzieś tak około 1983 roku - magazyn Sonda, opowiadający o nowym nośniku dźwięku, płycie CD. Prowadzący dziennikarze, Zdzisław Kamiński i Andrzej Kurek opowiadali i prezentowali CD, traktując go dość obcesowo przy jednoczesnych buńczucznych zapowiedziach, że mimo „niszczenia” dysku kompaktowego trwałość i jakość zapisu cyfrowego muzyki i danych pozostanie na nie zmienionym poziomie. Dziś, po 25 latach od tamtych wydarzeń życie zweryfikowało te rewelacje, a my sami obchodzimy się z popularnymi CD równie ostrożnie, co dawniej z winylami. Dążenie do zapewnienia idealnego brzmienia muzyki oparło się w pewnym momencie o tłoczenie płyt pokrytych złotem, a to wszystko po to, by brzmienie muzyki stało się równie idealne, co trwałe.

Wstęp powyższy podyktowany został właśnie tym faktem, że płytę Damage,będącą zapisem koncertów Davida Sylviana i Roberta Frippa  nabyłem swego czasu jesienią 1994 roku właśnie w wersji wytłoczonej na złotym CD, schowaną w kartonowym pudełku obciągniętym materiałem. Co więcej – kupiłem ją w takim właśnie sklepiku przy ul. Kościuszki, który już nie istnieje. To były czasy, gdy nie było Internetu, a informacje o nowych płytach docierały do nas w postaci … tychże właśnie nowych płyt. Zakup Damage był wtedy jak emocjonalny atak serca – trzymałem płytkę w torbie przez kilka godzin zajęć, nie mogąc jej posłuchać, aż wreszcie wieczorem przy dźwiękach wykreowanych przez Sylviana i Frippa dane mi było zapomnieć szarzyźnie naszego zwykłego świata.

Bo początek albumu jest niczym z innej planety. Damage. Taka ballada z gatunku nieopisywalnej tęsknoty. Instrumenty klawiszowe, muskające słuchacza delikatnymi dźwiękami, gitara – szemrząca swobodnie i jakoś tak niedostrzegalnie. No i oczywiście wokalista. Nie do podrobienia, z głosem stęsknionym jesiennego poranka, wyśpiewuje smutek tak, jak tylko on to potrafi. Niecałe pięć minut utworu, który po wysłuchaniu zmienia w postrzeganiu muzyki wszystko.

I found the way
By the sound of your voice
So many things to say
But these are only words
Now I've only words
Once there was a choice

Te kilkanaście wersów tak pięknie wpisuje się w muzykę, graną przez zespół, aż trudno złapać oddech. A przecież to nie wszystko, bo zaraz po nim następują dwa rytmiczne, by nie powiedzieć ostre nagrania. Najpierw żywiołowy God’s Monkey, z karmazynową (taką jak w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia) w swoim brzmieniu gitarą Frippa. A potem Brightness Fall – w którym Fripp pokazuje pazur, jaki wkrótce stanie się wizytówką płyt King Crimson nagrywanych w latach dziewięćdziesiątych. Choć może nie do końca. Bo gdzieś tak około 4 minuty nagle gitara przestaje rzęzić, brzmienie zespołu zmienia się w swego rodzaju trans, którego próżno szukać w innych dziełach współczesnych Damage. Może trochę tu z eksperymentów Briana Eno, może ciut z elektronicznych pasaży – w sumie nieważne. Liczy się jedynie nieprawdopodobny nastrój tego nagrania, pięknie wprowadzającego słuchacza w kolejne na płycie dzieło. Every Colour You Are. Cudo. Ten chwiejny, liryczno – romantyczny głos Sylviana, jakieś pojękiwania gitary Frippa, melodia pierwszej klasy i mnóstwo smaczków, jakimi raczą nas pozostali instrumentaliści – ot, i cała magia. Niby nic, a po prostu genialna kompozycja.

I tak jest przez cały album. Albo ostro, szarpane dźwięki gitary połączonej z zawodzącym głosem Sylviana, albo delikatne pasaże klawiszowo – gitarowe, zahaczające o jakieś frippertronics tudzież inne eksperymenty  dźwiękowe. Jest tu kilka nagrań z mojej ulubionej płyty Sylviana (Gone To Earth), artyści  sięgnęli też po nieznany szerszej publiczności utwór Every Colour You Are z repertuaru Rain Tree Crow. Całość uzupełniają nagrania z albumu The First Day – wydanego rok wcześniej (przed premierą Damage) studyjnego longplaya sygnowanego nazwiskami Sylviana & Frippa.

Po latach płyta zarówno jako całość, jak i poszczególne nagrania brzmią nadal świeżo, ba, powiedziałbym, że porywająco. I choć trochę szkoda, że Darshan (A Road To Graceland) na koncercie trwa prawie 7 minut krócej, a na płycie nie znalazł się prawdopodobnie zapis wszystkich nagrań, które zespół przedstawiał podczas trasy koncertowej (bo nie chce mi się wierzyć, że koncert trwał niecałe 70 minut), to jednak w ostatecznym podsumowaniu ilość zachwytów ogólnych i szczegółowych nad płytą zdecydowanie przeważa nad minimalnymi, wymienionymi wyżej mankamentami.

Piękny, chwilami porywający album. Wstyd nie znać, i tyle.