Opowiadania o koncertach Marillion ciąg dalszy…

W oczekiwaniu na Happiness Is The Road (oficjalnie premiera jeszcze przed nami, mimo, że wszyscy już płytę słyszeli) skusiłem się na kolejną pozycję z przepastnej koncertowej płytoteki mojej ulubionej grupy. Tym razem przyszła kolej na album z 2007 roku – pt. Friends.

Nie chcę się specjalnie rozwodzić nad zasadnością nagrania takiej płyty. Wyraziłem swoje zdanie ostatecznie w recenzji zupełnie nieudanego albumu Somewhere Else, którego recenzję znajdziecie tutaj. Cieszę się, że Marillion zagrali taki koncert – niektórzy fani będą mieli okazję poznać zespoły i wykonawców, po których w innym przypadku nigdy by nie sięgnęli. A to byłaby wielka szkoda.

Mimo, że grupa zaczęła koncert od swoich autorskich nagrań, to tak naprawdę dla mnie ta płyta zaczyna się od Holloway Girl. Świetny pomysł, by przypomnieć nagranie, które na wiele lat zdaje się wypadło z koncertowego menu zespołu. Ech, co tu dużo gadać wykonanie jest znakomite, gitara brzmi jak powinna, Hogarth śpiewa bardzo dobrze, a reszta zespołu idealnie tworzy tło. Po krótkiej wizycie na płycie Seasons End przychodzi czas na  Bedshaped. Uff, tu się dzieje. Jakby Keane napisali to nagranie specjalnie dla Marillion! Perfekcyjna gra zespołu (achy i ochy dla Marka Kelly, za syntezatorowe szaleństwa!!!!), Hogarth śpiewający tak, że aż ściska gardło i delikatnie zaznaczający swoje zdanie Steve Rothery – cudo! Aż szkoda, że to nagranie tak nagle kończy się po czterech minutach z sekundami…

Kolejny Six Months In The Leaky Boat brzmi jak jakiś szalony rock’n’roll. To takie nagranie “ostro i do przodu” (przynajmniej, jak na Marillion). W każdym razie pierwsze dwie minuty tego coveru (autorstwo nowozelandzkiego zespołu Split Enz) to takie brzmienie, po czym – jak przystało na płytę zespołu progresywnego – następuje złamanie rytmu. Ciekawie się tego słucha, a że Marillion postarał się o bogatą aranżację, to i ani przez moment nie jest nudno.

Nie chcę opisywać wszystkich nagrań. Po co. To płyta zdecydowanie warta wysłuchania. Dość powiedzieć, że panowie z Marillion sięgnęli na tym koncercie po takie nagrania, jak Good Morning Good Morning z repertuaru Wielkiej Czwórki (no nie wiem, czy to był akurat szczęśliwy wybór, ale to moje zdanie – nie sugerujcie się nim). Wykonali znakomicie Accidents Will Happen Elvisa Costello. Wreszcie w finale płyty rewelacyjnie zagrali porywające Toxic (piosenkę … Britney Spears), rozckliwili mnie na całego coverem Everybody Hurts (REM) i zupełnie znokautowali piosenką Abby.

Taka to płyta. Można krzywić się na listę nagrań, gdy po raz pierwszy dostajemy do ręki . Jednak wszystkie te negatywne myśli przechodzą, gdy posłuchamy koncertu. Dla takich nagrań, jak She Goes On, czy choćby jodłującego w Hocus – Pocus Hogartha bezwzględnie warto po ten album sięgnąć.

Bardzo dobra płyta.