Tandem kapeli rodem z Izraela i wytwórni Inside Out zdaje się wszystko wyjaśniać. Też tak myślicie? Otóż nie tym razem! Zaskoczeni? Ja troszeczkę byłem. Spodziewałem się progresywnego zespołu (wiadomo – najbardziej znana z takich klimatów wytwórnia w Europie) z dużą ilością muzycznych orientalizmów (też wiadomo – siedzibą jest ojczyzna potomków króla Dawida). A co otrzymałem? No z pewnością nie to, co dał mariaż wspomnianych we wstępie podmiotów, w postaci recenzowanego przeze mnie albumu Amaseffer. Nie znajdziecie tu wiele także z innej znanej formacji izraelskiej, Orphaned Land. Jak wiemy, obie grupy silnie wykorzystują muzykę etniczną kręgu cywilizacyjnego, z którego się wywodzą.
Omar Ephrat, twórca całego przedsięwzięcia, idzie nieco innym szlakiem. Spokojnie – od korzeni się nie odcina, jednak nie jest ich wcale aż tak dużo. W otwierającym, niemalże jedenastominutowym „The Show”, dopiero w drugiej części, gdy kompozycja się uspokaja, otrzymujemy „wschodnią” gitarę, flet i etniczne, plemienne bębny. Flet powraca jeszcze w pięknej formie na początku „Better Than Anything”, w którym mamy jeszcze wrzucone między riffy wschodnie ozdobniki i… to praktycznie cała „orientalność” wyłożona na tacy. Okej, jest jeszcze coś z ducha Wschodu w melodyce niektórych gitarowych partii ale nie one definiują styl tej płyty. Płyty na wskroś nowoczesnej, silnie korzystającej z tradycji rocka europejskiego i amerykańskiego zarazem. Led Zeppelin, Deep Purple, King Crimson – oto, czego uważny słuchacz może się doszukać w dźwiękach płynących z „No One’s Words”. Progmetalowiec też odkryje znajome sobie rozwiązania, a wokalne patenty przywołają… The Beatles.
Daleki jestem od nazywania tej muzyki rockiem progresywnym w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Bo to przede wszystkim muzyka bardzo gitarowa, oparta o ciężki, niekiedy metalowy riff („The Show”). Faktycznie, jest tu kilka niespodzianek jakby z innej bajki. I w tym raczej należałoby doszukiwać się jej progresywności. No bo posłuchajmy drugiego „Haze”. Jego pierwsza część jest… trip-hopowa. Udzielająca się wokalnie w tym utworze Petronella Nettermalm z Paatos, swoim głosem zbliża nas do Portishead, przy którym tuż obok czai się Bjork. Żeby było ciekawiej, pod koniec tego siedmiominutowego „drobiażdżka” otwiera się scena z „Teatru Marzeń”, a na niej robi się z lekka karmazynowo! Dla porządku dodam tylko, iż w „The Sum Of Damage Done” także otrzemy się o triphopowe pomysły. W muzyce Ephrat słychać również wpływy Porcupine Tree. Nie powinno to dziwić, gdyż album miksował Steven Wilson. Zresztą zabawy z modyfikowaniem wokalu nawiązują do rozwiązań, które możemy odnaleźć na płytach jeżozwierzy. W „The Sun Of Damage Done” słyszymy ponadto Daniela Gildenlow’a z Pain Of Salvation. Jego charakterystyczna barwa głosu kieruje nas ku dokonaniom szwedzkich progmetalowców, choć raczej z okolic eksperymentalnego „Be”. Zaskakuje „Real” – najbardziej eklektyczna rzecz na „No One’s Words”. W tej 19 – minutowej suicie natkniemy się bowiem i na akustyczną gitarę, prawie punkową jazdę, wygenerowaną sekcję dętą a na koniec prawdziwe artrockowe zwieńczenie.
Płyta do „wchodzących” od pierwszego odsłuchu nie należy i raczej nie powinno się jej odpalać przy porannych porządkach. Dość powiedzieć, że najsympatyczniej brzmi „Blocked” – jedyny instrumentalny kawałek w zestawie, z fajnym gitarowym tematem. To dobra dawka mocnego grania z inteligentnymi dodatkami. Myślę, że warto się skusić.