Będzie krótko i zwięźle. Dlaczego? Po pierwsze - to pewna zaległość z 2006 roku, po drugie – niedługa to płytka. Rozpisywać się zatem nie ma po co. „The Midnight's Dances” jest trzyutworowym demo mieszczącym kwadrans muzyki. Dźwięki z niego wychodzące oryginalne może nie są, za to wykonawca iście egzotyczny. Night WinD bowiem, to formacja powstała w 1998 roku w Taszkiencie! Dla mniej zorientowanych geograficznie przypomnę, że to już nie Związek Radziecki, tylko… Uzbekistan. Naczelny żartował, żebym nie przesadzał, bo jeszcze się rozejdzie i z gazu… będą nici. Bez przesady, tak źle nie jest.
Sami muzycy określają swoją muzykę jako doom rock metal bądź… sorrow rock metal. To ostatnie określenie ma pewnie związek z tekstami, które do najradośniejszych nie należą, podejmując wątki cierpienia i bólu. Zresztą muzyka jest adekwatna do słów, tylko że z tego wszystkiego najmniej jest w niej… metalu. Ba! Ja tam prawie go nie słyszę! Czterominutowe „Intro” rozpoczynają dźwięki burzy „położone” na klawiszowym pasażu. I gdy już się wydaje, że zastrzelą nas jakieś ciężkie, mroczne i powolne, metalowe riffy, zaczynają królować dźwięki pianina, z czasem nabierające – dosłownie na chwilę - jazzowego posmaku. Wkrótce płynnie oddają władzę solowej gitarze Alexa Gutsova – melodyjnej, rozmarzonej, praktycznie takiej, jaką wszyscy progresywni wyjadacze uwielbiają! Robi się nawet fajnie, szkoda tylko, że wszystko tak szybko zostaje, w nienaturalny sposób, wyciszone. Druga rzecz – „Mistress” – nie jest już instrumentalem. Poznajemy w nim wokal Victora Nazarova – wokal, który silnie determinuje to granie, nadając mu gotyckiego posmaku. Ponownie obcujemy z artrockowymi pomysłami. Sporo klawiszy, powolny i syntetyczny rytm oraz wykręcane co jakiś czas krótkie, gitarowe sola – oto co mamy w tym prawie sześciominutowym kawałku. Najdłuższy „The Rhythm Of My Heart” zaczyna się… dźwiękami rytmicznie bijącego serca i nastrojową, balladową gitarą. Niebawem jednak kompozycja ucieka w tani, cukierkowy hit, pasujący jak ulał do weselnego przyjęcia. Zdechła atmosfera, kilka par na parkiecie i mocno przemęczony zespół – taki mam obraz słuchając tego kawałka. Żeby jednak oddać cesarzowi, co cesarskie… W tym utworze, przez kilka sekund słyszymy prawdziwą metalową gitarę!
Cóż, czas to wszystko jakoś podsumować. Mają niewątpliwie panowie smykałkę do pisania wpadających w ucho melodii, choć niektóre zalatują… kiczem. Słychać, że gustują w klasycznych, progresywnych dźwiękach. Szkoda, że ubierają je w łopatologicznie grającą perkusję (automat?) i „gothic-dark-barytonowego” wokalistę. Dla mnie… gryzie się to średnio.