Frida Kahlo, właściwie Magdalena Carmen Frieda Kahlo y Calderón. Malarka meksykańska. Co ona ma wspólnego z Coldplay? Ano, zainspirował ich tytuł jednego z jej obrazów - właśnie Viva La Vida. Tytuł tego obrazu połączono z reprodukcją pracy innego malarza (dla nie wiedzących - Eugène Delacroix - Wolność Wiodąca Lud na Barykady) i tak powstała okładka najnowszego dzieła zespołu Coldplay. Cóż, wypada się cieszyć, że na okładce nie umieścili obrazu samej Fridy Kahlo – takiego dajmy na to „Autoportretu ze Stalinem”. Albo nie użyli jakichś romantycznych słów wypowiedzianych do Kahlo przez Lwa Dawidowicza Bronsteina. Znanego bardziej jako Lew Trocki. Choć z drugiej strony, to dopiero byłby event…
Eeee, no nie wiem. Po takiej okładce jedno co najbardziej uderza, to wrażenie, że jakaś bezbarwna jest to płyta.Niby melodiom prawie niczego nie brakuje, niby wokalista śpiewa tak, jak nas do tego przyzwyczaił. Ale szczerze powiedziawszy – nie ma na tym albumie ani jednego utworu, który chwytałby za serce. Dzięki któremu – wiecie / rozumiecie – adrenalina, dreszcze na karku, gęsia skóra na rękach i w ogóle odjazd. Nieee – nie ma. Niestety. Nic z tego.
Tak sobie słucham tej płyty i żałuję poszczególnych nut, które pojawiają się tu i ówdzie. Początek – Life In Technicolor brzmi naprawdę ciekawie. Niewygładzony, bardziej chropowaty niż cukierkowaty wstęp przynosi nadzieję, że to będzie dobra płyta. Niestety, już z kolejnym nagraniem dostajemy ostrą kontrę. Cemeteries of London jest – by tak rzec – zwyczajne. Ani złe, ani dobre. Dalej Lost! brzmiący początkowo o niebo lepiej od poprzednika. Inny – ciekawszy – rytm, fajnie brzmiące organy całkiem nieźle budują nastrój nagrania. Jednak całość jak dla mnie psuje słaba linia melodyczna utworu. Przede wszystkim Chris Martin śpiewa jakoś tak bez przekonania. Całość na szczęście ratuje wyrazista gitara – gdyby nie ona, można by o Lost! spokojnie zapomnieć. Za to zdecydowanie ciekawie wypada śpiew wokalisty w kolejnym nagraniu na płycie. „42” – bo o nim tu mowa, to początkowo taka liryczna ballada do grania na każdej imprezie tego lata. Słuchając tego utworu pierwszy raz pomyślałem „o rany, jaki budyń, normalnie Glen Medeiros”. Jednak po niecałych dwóch minutach wstępu zespół rozpędza się. Gitary pojękują, momentami z lekka nawet rzężą (delikatnie, ale zawsze). Melodia rozwija się bardzo optymistycznie, gitara idealnie współbrzmi z głosem Martina. Słowem – bardzo przyzwoicie.
No a dalej nic lepiej. Yes niżej podpisanego po prostu mierzi żenująco słabą linia melodyczną. Żeby jeszcze w utworze coś się działo! Ależ skąd, nuda i to na dodatek najdłuższa na płycie. Violet Hill to już przegięcie. Stary, powielający się Coldplay. Jak mam słuchać takich nagrań, to wolę wrócić do Parachutes. I tak docieramy do końca. Gdzie wreszcie czeka na nas najlepszy na płycie kawałek. Death And All His Friends ma wszystko, co powinna zawierać ciekawa piosenka. Bardzo fajna linia melodyczna, znakomite zmiany tempa, extra śpiew wokalisty i charakterystycznie brzmiące gitary. Nie chcę być złośliwy, ale jak dla mnie, zamiast wielkiej akcji promocyjnej niekoniecznie dobrej płyty, trzeba było poświęcić czas i pieniądze, by wylansować to właśnie nagranie. A nie zalewać słuchaczy papką w rodzaju Viva La Vida.
Szczerze – płyta dla fanów. Wymagający słuchacz może się zaziewać* na śmierć.