Knell jest drugim pełnym(po Nihil) albumem szwajcarskiej formacji Nucleus Torn. Wcześniej pojawiło się kilka, dość ciepło przyjętych EP-ek. Formacja założona w Ittigen/Bern 1997 przez Fredy’ego Schnydera, jako projekt solowy, od trzech lat jest już większym zespołem, choć nadal wszystko trzyma w cuglach Fredy. Album jest oceniany trochę lepiej przez krytyków i w zasadzie nie ma się, czemu dziwić.
Cztery kompozycje, z czego dwie środkowe dość długie, muzyka z jednej strony rozciągnięta i zdawałoby się rozbudowana, a z drugiej oparta na pewnej dozie minimalizmu. Taki lekki miszmasz. Co z kolei pozwala zaskoczyć słuchacza. Oczywiście nie jest to album dla każdego. Dominuje tu mrok, posępność i smutek. Z drugiej strony forma muzyki też wymaga pewnej dozy cierpliwości i zrozumienia. Mamy tu do czynienia z dwójką wokalistów, z czego każdy przemawia do nas charakterystycznym dla siebie śpiewem. I rozpoczyna się spokojnym, lekkim śpiewem wokalistki i akustyczną gitarą. Brzmi on jak ballada o ukochanym, który poszedł na wojnę i nie wraca od kilku lat. Potem pojawia się flet, co utwierdza nas w inspiracjach z Zielonej Wyspy. Aż nagle uderza w nas wysoka ściana gitar i perkusji. Zmienia się tez trochę tembr głosu, wokalistka wchodzi na wyższe rejestry. Nagle, tak samo jak się pojawiło – wszystko znika. Pozostają tylko jakieś ciche, trudne do sklasyfikowania odgłosy i znów powraca gitara akustyczna i wiolonczela, choć o zmienionym brzmieniu. I tak pozostaje już do końca utworu. II trwa prawie dwa razy dłużej. Zaczyna się od wiejącego wiatru, pojawia się gitara akustyczna i szybkie przejścia do gryfie, oj dużo jest tych slajdów, dużo. Klasyczne, rzewne skrzypce i wiolonczela tworzą zadziwiający klimat, przygnębienia, ale i pewnego rodzaju nadziei. W pewnym momencie pojawiają się doomowe, nisko osadzone gitary, z domieszką metalu. Tempo jest szybsze niż w doomie, ale klimat jest zbliżony. Potem znów mamy powrót do orkiestrowej klasyki i znów zmiana na mocniejszy klimat. W tym utworze za wokal odpowiedzialny jest wokalista. Hałas znika, pojawia się w lewym kanale przesterowany, elektroniczny, wibrujący dźwięk, a po za nim lekko ambientowe pasaże. Gitara jaka się pojawia w środku, lekko mi się skojarzyła z Concerto De Aranjuez (Rodrigo), ale tylko na chwilę. Utwór troszeczkę się rozkręca, idzie w rejony bliskie Therion i My Dying Bride. III będąc najdłuższym na płycie tym razem nie spowodował u mnie specjalnych dreszczy. Uwielbiam długie, rozbudowane kompozycje, ale po przesłuchaniu dwóch pierwszych miałem pewne obawy przed trzecią. Początek kompletnie bez znaczenia, chaos i powtórka z drugiego utworu, ale od dziewiątej minuty… Proszę Państwa, znajdziemy tu i Mike Oldfielda i 3rd And The Mortal, i Isaaka Perlmana. Niestety na krótko, bo zaraz pojawia się mroczniejsza strona Fredy’ego, ale zbliżona bardziej do Opeth czy Hollow Corp. Po krótkim trzęsieniu głośników, znów wracamy do spokojnej klasyki, fortepianu i wiolonczeli. Powraca do nas tez wokalistka, zaś klimat staje się bardziej wzniosły i dostojny. Instrumenty zaczynają odgrywać jeszcze większą rolę, stają się klarowniejsze. W zasadzie można by skrócić utwór o pierwsze dziewięć minut i byłby wówczas dużo, dużo lepszy. Pod koniec dołącza do niej wokalista, zaś muzyka narasta i narasta, by zaprowadzić nas najciemniejsze miejsce na tej planecie. IV jest smutnym pożegnaniem, a może tylko bezdźwięczną pieśnią rozpaczy i tęsknoty kogoś, kto samotnie przemierza bezludny, wypalony i jałowy świat. Wokół tylko puste przestrzenie, w dali wypalone lasy, urwiska i cmentarze. Dogłębnie przejmujące.
Album, mimo że jest lepszy od poprzednika, sprawia wrażenie chaotycznego. Być może, jak spojrzymy na zakres prac przy albumie, jaki wziął na siebie Fredy, stanie się to prostsze do zrozumienia. Co za dużo to, nie zdrowo. Przełożyło się to trochę, na jakość wykonania, na samą realizację, – choć z drugiej strony dało artyście swobodę. Choć nie mogę się niezgodzie z twórca tego dzieła: „Ten album tworzy światy, które nie były wcześniej odkryte. Każdy słuchacz podążający w nich za nami, wcześniej czy później zdobędzie dostęp do emocjonalnej głębi Knell. Ten album jest niepokojący i poruszający – jak życie i śmierć”.