„The Bedlam In Goliath” zapowiadał się jedną z najciekawszych uczt roku 2008, którego muzyczne menu wygląda bardzo smakowicie. Czwarty album Mars Volty, chyba jednego z najciekawszych obecnie zespołów na rockowej scenie, wypadł nam akurat na śniadanko. Czy po skonsumowaniu Goliata będziemy mogli czuć się nasyceni i naładowani energią do obiadu?
Początek zachęca niestety do diety bezśniadaniowej. Mars Volta wydaje się popadać ze skrajności w skrajność. Od rozpędzających się powoli długich suit „Amputechture”, aż po jazdę rozpoczynaną z wielkim piskiem. Chociażby otwierająca album „Aberinkula” - nie zawiera żadnego wstępu, tylko od razu rusza jak Lamborghini. Chyba dopiero przy trzecim odsłuchu zacząłem dostrzegać jakieś walory tego utworu. Przy „Metatron” tak samo. W myślach dręczyło mnie nawet pytanie „czy aby na pewno mi to wszystko odpowiada?”. Muzyka jest tak napchana, że aż przytłacza, a nieład nie wydaje się być tak uporządkowany jak kiedyś. Ani chwili wytchnienia, zaczynam się trochę męczyć. Na dodatek Zavala… zawala sprawę i niezwykle trudno się przyzwyczaić do jego przesadnej maniery, która brzmi jak, za przeproszeniem, śpiewanie z jęzorem na brodzie. Na szczęście do czasu…
Dopiero „Ilyena” tak naprawdę przekonuje mnie od początku do końca i nie drażni wokalem. Po prostu rewelacja! W końcu doczekałem się czegoś, co ma ten trudny do uchwycenia i okiełznania urok Mars Volty. W końcu coś na ich poziomie i z sensem! Później już TMV trzyma wysoki szczebelek - krótkie, ale treściwe „Wax Simulacra”, potężne „Goliath”. Narzucone tempo jest doprawdy zawrotne. Coś jak prowadzenie samochodu przy prędkości 200 km/h, z jednoczesnym rozmawianiem przez telefon, szukaniem czegoś w schowku i czytaniem gazety. W dodatku nikt nie ma zbytnio ochoty zatrzymywać się na czerwonym świetle. Chociaż może „Tourniquet Man” jest właśnie takim postojem. Dobre, chociaż prawdę mówiąc, wydaje mi się być jakimś zabłąkanym wycinkiem czegoś większego. Z kolei „Cavalletas” brzmi jak zlepek przypadkowo posklejanych pomysłów. Muszę przyznać, że nie do końca chłopakom to wyszło. Owszem ma kilka świetnych momentów(chociażby ta rozwibrowana gitara na koniec), ale żadnego rdzenia, filaru. Wielu pewnie to polubi - mnie niestety razi.
Być może to tylko jakieś mylne wrażenie i zniknie po kolejnych przesłuchaniach, ale niestety album sprawia wrażenie lekko niedopracowanego. Na szczęście chwilę po „Cavalletas” mamy okazję usłyszeć perełkę w postaci „Agadez”. Świetna sekcja rytmiczna, gitary, bębny... Wszystko pracuje perfekcyjnie. To znaczy generalnie formie ciężko coś zarzucić, ale dopiero teraz nie mam wątpliwości co do treści. Znowu Mars Volta gra tak, jak Mars Volta grać powinno. Na „Askepios” jeszcze lepiej! Doprawdy miodzio! Do samego końca albumu dzieją się już tylko rzeczy magiczne, które znakomicie opisał Krzysiek Krakowski i nie muszę chyba nic dodawać do jego wypowiedzi. Powiem tylko, że dla takich utworów jak „Soothsayer”, czy „Ouroborous” naprawdę warto wytrzymać te wszystkie niedociągnięcia i nie zniechęcić się. Niestety długość płyty zaczyna o sobie w pewnym momencie przypominać i mam nieodpartą ochotę zapakować resztę śniadanka do plecaka i zjeść później. Wielu pewnie zarzuci Volcie brak selekcji materiału. Przecież nie wszystko, co się zarejestruje trzeba od razu wykorzystać . Co nieco można wywalić, bądź też wykorzystać później. Z drugiej strony „The Bedlam In Goliath” niekoniecznie musi być słuchane jednym tchem, ani po kolei. Jeśli ktoś miałby to robić na siłę, to tego nie polecam. Za drugim razem słuchałem wyrywkowo i muszę przyznać, że utwory sprawnie funkcjonują również w oderwaniu od całości. No i jeszcze raz i bardziej dosadnie podkreślę pracę muzyków. Wyczyny Omara na wiośle obudzą w niejednym gitarzyście uczucia zazdrości (mnie to aż skręca;). Thomas Pridgen i Marcel Rodriguez-Lopez póki co nie muszą wymieniać sfatygowanych klocków hamulcowych. Niech dalej tak szaleją, łamiąc rytmy jak przepisy kodeksu nie tyle drogowego, co muzycznego! Może kompozycyjnie nie zawsze jest tak, jak powinno, ale co ma grać, gra jak trzeba.
Odnosząc się do pierwszego akapitu kompletnie nie potrafię nazwać swoich uczuć po posiłku. Z jednej strony powinienem się czuć usatysfakcjonowany – 77 minut to długie śniadanie. Z drugiej odzywa się nienasycenie. Nie ukrywam, że po „Amputechture” spodziewałem się dużo. To była wysoko postawiona poprzeczka. I jakbym się uparł, mógłbym być Dawidem i walić kamieniami w Goliata ile wlezie, bo jednak Mars Volta postanowiło sobie poskakać gdzie indziej (niżej?). Jednak nie zamierzam tego robić, gdyż zespół wciąż robi wrażenie i kolejny raz serwuje zatrzęsienie dobrej, ciekawej i szalonej muzyki. Tylko jeżeli chłopaki z The Mars Volta nie wyczują, kiedy obrane przez nich ścieżki staną się ślepymi uliczkami, to olbrzym ich muzyki padnie bez żadnych kamieni… Póki co trzyma się całkiem nieźle. Trzeba tylkopoświęcić mu zdecydowanie więcej czasu. Myślę, że jest tego wart i bardzo możliwe, że uznam kiedyś te 7 gwiazdek za zbyt mało, gdyż moja sympatia do Goliata narasta z każdym przesłuchaniem.
Polecam, choć również trochę się zawiodłem.